Strony

poniedziałek, 30 grudnia 2013

Noc


Ciemno, nocna cisza na osiedlu powoli oblepia wszystkie budynki. W pokoju sztuczne światła samochodów z ulicy tańczą na ścianach tworząc niepowtarzalne, tajemnicze cienie.
Ki położyła się na łóżku i przykryła kołdrą. Kołdra była chłodna i przyjemnie ciężka. Obok skulony i opatulony w swoją kołdrę cicho pochrapywał Pan Mąż.
Ki leżała na plecach wyciągnięta jak struna z rękoma zarzuconymi daleko nad głową i wyciągniętymi nogami skrzyżowanymi w kostkach. Czuła jak odpływa z niej zmęczenie jak jej ciało rozpręża się po intensywnym dniu. Jakby płynęła łódką lekko kołysaną przez miękkie fale.
Czuła jak każdy kręg kręgosłupa ziewa i sennie się przeciąga rozprostowując i rozprężając napięcie pomiędzy sobą a sąsiadem. Mięśnie podają sobie na noc ostatnie pozdrowienie i zapadają w sen. Ki spojrzała w swoje ulubione wielkie okno. Ten moment kiedy wszyscy już śpią. Dom wypełniają spokojne oddechy  a za oknem widać ciemne niebo, sylwetki drzew, chmury, gwiazdy, wiatr, co noc inaczej, niespodziewanie. Zobaczyła jak za wielkim oknem ciężkim, posuwistym krokiem przeszedł olbrzym Zin – wracał do swojego domu i wydał się Ki taki smutny. Może też był zmęczony. W zasadzie nie widziała jego twarzy bo okno jest na wysokości mniej więcej kolan. Tylko jego zwisające ręce, takie bezwładne wydały się jej smutne.
Kołdra przestała być ciężka. Sen powoli pozbawiał czucia. Dwa dorodne kraby kamczackie  przebiegły przez pokój hałasując przy tym okropnie swoimi twardymi odnóżami. Pora kiedy gaśnie w domu światło jest idealna do dzikich gonitw i zabaw.

Ki przeciągnęła się ostatni raz i przekręciła na bok. Pogłaskała Pana Męża po głowie, zamknęła oczy w cichym oczekiwaniu na sen. Nogi i ręce zawsze zasypiają pierwsze. Przyjemnie znikają jakby wymazał je ktoś gumką do ścierania. Głowa, głowa chyba nigdy nie zasypia. Ciągle produkuje, nawet kiedy oczy i usta śpią głęboko, ona produkuje. Cisza. Kraby zmęczone padły na swoich miejscach i śpią. Czas płynie po cichu i po ciemku, też nie sypia. Nieubłaganie nadciąga moment w którym Głowa ma dosyć kontroli, chce swobodnie produkować co tam się jej uroi. Spokojny oddech równomiernie unosi klatkę piersiową Ki. Jeszcze ostatnie przebłyski świadomości, praca, dzieci, zakupy, wyprawa, las, szumi las, zielony szumi las. Głowa Ki zabiera ją na wyprawę. Daleką wyprawę do zielonego szumiącego lasu w środku zimy. Stojąc na leśnej ścieżce słucha śpiewu ptaków. Sen.

wtorek, 24 grudnia 2013

Pan Parasol

Pewnego smutnego dnia Pan Parasol wrócił z pracy do domu. Wszedł, zdjął buty, kurtkę, odłożył torbę na półkę. Przysiadł w kuchni na taborecie, czekając aż zagotuje się woda. Chciał napić się herbaty, poczuć ten charakterystyczny smak na języku, ciepło rozlewające się od środka. Chciał odpocząć. Westchnął, przetarł dłońmi twarz. Wsparty na rękach znieruchomiał. Coś jest inaczej, inaczej niż zawsze. Uniósł głowę i rozejrzał się dokoła usiłując załapać, co jest inaczej. Woda w czajniku szumiała coraz głośniej. Zegar tykał. Nie lubię tykających zegarów, zwłaszcza kiedy jest tak cicho – pomyślał i już wiedział. Cisza wdzierała się do uszu ponad szumem wody i tykaniem. Cisza. Gdzie jest mój wszechogarniający hałas? Dopiero teraz zerknął na drzwi lodówki na których przytwierdzona kolorowymi magnezami wisiała duża kartka z czerwonym napisem: „Wyjechałyśmy do lasu z Z. K. Nie czekałyśmy, bo i tak pewnie nie chciałoby Ci się z nami jechać. Całus”.
Czemu akurat z Z. K.? Wyjechałyśmy – co to znaczy? Czemu nie pojechałyśmy albo jesteśmy w...? Kubek zbyt energicznie postawiony na blacie zaprotestował głuchym dźwiękiem. Herbata zalana wodą roztoczyła aromat w kuchni. Zastanawiając się dlaczego i jak to możliwe, Pan Parasol pomaszerował do pokoju. Łóżko – choć nie wydawało absolutnie żadnych dźwięków – wyraźnie wołało i kusiło. Ulokowawszy się na nim Pan Parasol zapadł w sen w zasadzie błyskawicznie. Koty mruczały w nogach, wtulone grzały sobą kolana. Sen.

Ze snu zbudziło go niejasne, irytujące uczucie niepokoju. Im bardziej czuł się obudzony, tym bardziej był zaniepokojony. Rodzina... gdzieś w sobie zobaczył swoje Dziewczyny. Były smutne i wystraszone.



Wstał. Nie wiedział, co ma ze sobą zrobić. Przecież to tylko jakieś senne majaki – pomyślał, a jednak czuł, że to wcale nie są majaki, że dzieje się coś złego, że jego Dziewczyny są zagrożone. Z. K. – tak, to na pewno jej sprawka. Nigdy jej nie ufał, taka sztucznie miła, ze złym błyskiem w oczach. Tylko co teraz, przecież nie ma pojęcia, gdzie one są. Do lasu, ale którego, gdzie? Co robić? Właściwie nie zastanawiał się zbyt długo, bo tak naprawdę już wiedział, co ma zrobić. Otworzył drzwi od balkonu i wyszedł na zewnątrz. Rozpostarł swoje szerokie ramiona. Pomóż mi, znajdź je – wyszeptał. Liście zawirowały, wrony zaskrzeczały i umknęły. Ze wschodu nadciągnął Wiatr. Otoczył Pana Parasola swoim objęciem i poderwał Go do góry. Pan Parasol nie czuł lęku, choć pierwszy raz w życiu był porwany przez Wiatr. Wiatr był w dotyku miękki, ale czuć było jego siłę, siłę i ciepło. Trochę jakby biło w nim serce lub jakby sam był sercem. Poszybowali razem nad parkiem, nad osiedlem, nad miastem. Szybowali długo, a z każdą chwilą Pan Parasol czuł, jak przybywa mu siły, poczucia, że z Wiatrem może wszystko. Stalowe, pierzaste chmury płynęły po niebie tak blisko, że Pan Parasol mógł ich dotknąć. Promienie słońca tańczyły między nimi jak szalone tancerki, próbując je rozgonić i odsłonić niebo. Wiatr wiał, a Pan Parasol był gotowy... Wiedział to całym sobą. Nie miał pojęcia, co go spotka, nie wiedział, co zastanie na miejscu ani gdzie to miejsce jest, ale całym sobą wiedział, że jest gotowy. Poczuł jak opadają w dół. Pod nimi ciemny las kłębił korony drzew gęsto, nieprzeniknienie. Im byli bliżej, tym wyraźniej widział pośród drzew polanę. Polana nie pasowała do reszty krajobrazu. Wyglądała zupełnie jakby ktoś wyrwał kępkę kłaków z wielkiego, owłosionego cielska. Spadał niżej i niżej, a na polanie zaczęły rysować się kształty. Małe, niewyraźne, niedoskonałe. Teraz już widział pięć różnych sylwetek, rozsypanych po polanie w dziwnej kompozycji. Widok ponownie wzbudził w Panu Parasolu niepokój. Było w nim coś niesamowitego, coś groźnego. Niżej, niżej.
Sylwetki nabrały wyraźnych kształtów, miały swoje granice i każda była osobno. Nie tylko stały w pewnej odległości od siebie, ale były osobno, oddzielnie. Samotność i lęk. Cztery postacie otaczała przedziwna ciemna aura, jakby były zamknięte w bańkach ze strachem. Nad nimi górowała postać Z. K. Była inna niż ją zapamiętał. Nie była kobietą, ale nie była też mężczyzną. Tylko zły błysk w oczach był ten sam. Usta Z. K. poruszały się prawie niedostrzegalnie, cienką stróżką wyciekał z nich jakby dym. Dym, z którego zbudowane były bańki.
Pan Parasol zatrzymał się. Chciał mieć dobry ogląd całości, chciał ją ogarnąć. Rozejrzał się dokoła. Jego Dziewczyny bezgłośnie łkały skulone w bańkach. Widział jak ich skóra zmienia kolor, jak staje się zimna, bez życia. Nie, to nie było fizyczne. To było gorsze, to było nieskończone i niekończące się. Zrozumiał, że Z. K. może tak je trzymać przez wieki, ciągle karmiąc się ich rozpaczą. Bo już rozumiał, że to proces, że jeszcze może go przerwać, ale musi się spieszyć. Teraz pożerał ich dusze strach, żeby zrobić miejsce rozpaczy, którą – gdy dojrzeje – karmić się będzie Z. K. To tak jakby założyła sobie sad, a rozpacz to jabłka zdobiące czerwonymi kulami drzewo wśród zielonych liści. Przed oczami stanął mu obraz z dzieciństwa, kiedy jeszcze nie był Panem Parasolem... piękne drzewa uginające się pod ciężarem dojrzałych owoców. Poczuł się szczęśliwy. Spojrzał na Z. K.
Z. K. drgnęła, zamrugała oczami i zamachała długimi szponiastymi rękoma. Jej ręce były jak rysunek, na który rozlała się woda – niewyraźne, rozmyte... Zamknęła usta. Dym zniknął. Pan Parasol widział jak wciąga powietrze nosem, jakby przygotowywała się do zdmuchnięcia świeczek na urodzinowym torcie. Uśmiechnął się na samą myśl o tortach, które robi Mama – tych przypalonych, z rozlanym kremem, przepysznych...
Z. K. raptownie odwróciła głowę w jego stronę. Zły blask w oczach zapłonął błękitnym ogniem. Odchyliła się do tyłu i z całą mocą wydmuchała chmurę dymu w stronę Pana Parasola. Na szczęście Pan Parasol nawet przez chwilę nie był sam. Nawet wtedy, gdy o tym nie pamiętał pochłonięty obserwacją i wspomnieniami, Wiatr ciągle był przy nim. Był pod nim, z boku, nad, przed i za. Bez trudu rozwiał chmurę dymu. Choć Pan Parasol widząc jak dym pędzi był pewien, że już po nim, że za chwilę dołączy do swoich Dziewczyn, dla Wiatru taki pocisk był fraszką-igraszką. Po dymie nie było śladu. Dziki okrzyk złości wydobył się z gardła Z. K. Twarz nie była już twarzą, usta ustami. Otwór wyzierający pośrodku tego, co było twarzą Z. K. powiększał się szybko, a z jego wnętrza dochodziły głosy jakby odległej burzy. Może nie we wszystkich Parasolach, ale w niektórych, tych szczególnych, tkwi głęboko ukryta broń. Szpada cienka jak igła i mocna jak miecz wikingów. Pod rączką piękną i zdobioną, uśpiona czeka na moment, kiedy będzie potrzebna. Pan Parasol rzucił się błyskawicznie w dół niesiony Wiatrem, który nieustannie rozwiewał dym wydobywający się w ogromnych ilościach z ust Z. K.
Na polanie zrobiło się ciemno, ciemność gęstniała w mgnieniu oka. W tej gęstości Pan Parasol połyskiwał wydobytą szpadą. Gwałtowny Wiatr otoczył go ochronną kulą. Pan Parasol wiedział, że ma tylko jedną szansę, by uratować Dziewczyny. Miał świadomość, że jest źle, bardzo źle... Pojawiło się zwątpienie. Takie malutkie, wręcz niezauważalne, gdzieś głęboko w myślach, nie do końca uświadomione. Nie popadaj w zwątpienie – ta myśl przeszyła jego umysł jak błyskawica. A więc tak chcesz to załatwić? – w sercu Pana Parasola po raz pierwszy od wielu lat obudził się gniew. Prawdziwy mocny gniew, nie złość, nie niezadowolenie, zdenerwowanie czy rozdrażnienie. Gniew jak ogień rozpalił jego serce i oczyścił umysł z wątpliwości. Oczy rozbłysły, twarz stężała w podjętym postanowieniu. Z wysoko uniesioną szpadą naparł wprost na Z. K., która stała z uniesionymi do góry rękoma jak konary starego, uschniętego drzewa. Szybkim, zwinnym ruchem przyskoczył, przeniósł ciężar na lewą nogę, wychylił się do tyłu lekko skręcając biodra i z całej siły ciął zastygłą postać Z. K. poniżej tego, co kiedyś stanowiło głowę. Dziki wrzask wyrwał się z piersi Pana Parasola dodając cięciu dodatkowej siły. Niby-głowa potoczyła się po polanie. Z miejsca cięcia wypłynął ciemny płyn zalewając resztę postaci i rozpuszczając ją. W jej wnętrzu trwała burza. Pioruny błyskały raz po raz, głuche grzmoty dudniły. Pan Parasol ciężko dysząc stał ze zmierzwionymi włosami i uniesioną, gotową do ataku szpadą. Jego serce łomotało jak oszalałe. Po chwili ciemność na polanie zaczęła się przecierać. Z. K. spróchniała i rozsypała się po polanie, a Wiatr rozniósł jej proch na wszystkie strony świata. Pan Parasol opuścił szpadę dopiero wtedy, gdy na polanie zrobiło się na tyle jasno, że zobaczył swoje Dziewczyny zamknięte w bańkach. Bańki nie były już przejrzyste, wyglądały jak wielkie jaja, chropowate i nakrapiane. Jedno z jaj zaczęło się kołysać. Pan Parasol podszedł do jaja i położył na nim dłoń. Z zewnątrz jajo okazało się kruche, lecz pod dotykiem dłoni zaczęło się rozsypywać jak piasek. Ze środka, powoli, prostując się i odruchowo układając włosy, wyszła Karolina. Wyglądała na zaspaną i zdezorientowaną. Stanęła na polanie i rozglądała się wokoło z rozchylonymi ustami i oczami wielkości podkładek pod szklanki.
- Co to? – wymamrotała niepewnie. - Jak to? Miałam taki sen... – spojrzała na Pana Parasola a jej twarz rozjaśnił uśmiech. Szybkim krokiem podeszła do niego i zarzuciwszy ręce na szyję, wtuliła się w tatę najmocniej jak umiała. Cicho płakała z ulgi i radości na wspomnienia strachu, który jeszcze przed chwilą czuła. Pan Parasol otulił ją ramionami i przycisnął do piersi. Drugie jajo zakołysał się i trzecie. Chwycił Karolinę za rękę i podeszli do jaj. Pan Parasol położył dłoń na tym, które kołysało się bliżej niego i skinieniem głowy dał znak Karolinie, żeby zrobiła to samo z jajem obok niej. Karolina położyła dłoń na jaju. Jaja rozsypały się a ze środka wyszły zaspane i zdezorientowane Dziewczyny, Małgosia i Lidia.
Rozejrzały się dokoła i obie marszcząc małe noski zaczęły cicho płakać. Stanęli Wszyscy razem tuląc się do siebie wzajemnie. Trwali tak razem jakiś czas a chmury płynęły po niebie, promienie słońca tańczyły pomiędzy chmurami, Wiatr wiał.


- Mama? - Lidia pociągając nosem odsunęła się od reszty i rozglądała po polanie w poszukiwaniu Mamy. Tata spojrzał na Karolinę i skinął głową. Karolina już wiedziała, wzięła za rękę Małgosię i podeszły do Lidii. Jej mała pulchna dłoń ścisnęła dłoń Małgosi. Tata chwycił za rękę Karolinę i razem podeszli do ostatniego jaja. Jajo jakby wiedziało zakołysało się lekko. Stanęli do koła i położyli dłonie na chropowatej powierzchni. Jajo rozsypało się. W środku stała uśmiechnięta Mam, która wcale nie wyglądała na zaspana ani zdezorientowaną. Podeszła do Dziewczyn i każdą pogłaskała po głowie uśmiechając się przy tym promiennym uśmiechem. Stanęła przed Tatą - małą dłonią pogładziła go po policzku, poprawiła zmierzwione włosy. Stali tak i uśmiechali się do siebie i przez jedna małą chwilę byli tylko Oni.
Tata pochylił się nad Mamą i pocałował ją opowiadając pocałunkiem wszystko co się wydarzyło i co czuł. Dziewczyny zaczęły chichotać. Lidia natychmiast podbiegła żeby też się przytulić, Karolina przewracała oczami i robiła głupie miny, a Małgosia podeszła i objęła Mamę i Tatę swoimi szczupłymi ramionami. Pan Parasol uniósł głowę, spojrzał w niebo.
- Dziękuję - wyszeptał. Wiatr powiał silniej, drzewa zaszumiały.
Czas wracać - pomyślał i nie wiedział czy ta myśl była z niego czy nie.
Ścisnął raz jeszcze wszystkie Dziewczyny razem, aż zapiszczały radośnie. Odszedł kilka kroków i rozłożył ramiona na całą swoją objętość tak żeby cała czwórka mieściła się wygodnie pomiędzy nimi. Dziewczyny trochę zdziwione jedna po drugiej pozwalały się ulokować w tych objęciach.

Wiatr powiał silniej i silniej obejmując na powrót Pana Parasola. Poderwał Go razem z Dziewczynami do góry wysoko. Zakołysał i polecieli w drogę powrotną. Z ich oczu znikała po woli polana, później las. Z serc znikały resztki smutku, lęku. Lecieli wysoko ponad budynkami wyglądającymi jak zabawki, ponad ludźmi malutkimi jak mrówki. Dziewczyny łykając powietrze ze śmiechem pokazywały sobie różne rzeczy w dole.

Pan Parasol odpoczywał, bo są takie zajęcia, które nie męczą Parasoli, które są dla nich zwyczajne. Taką sprawą jest osłanianie.





Dziękujemy :)

czwartek, 19 września 2013

Zagadka

Wczesne popołudnie.
- Mamuśśśś, zrób mi jeść bo jestem straszszsznie głodna - Lidia wpada do kuchni z głodowym zaśpiewem na ustach.
Zaskrzypiały drzwi od lodówki. Szybkie, oceniające spojrzenie. Nic nie ma. Cichy trzask plask, drzwi zamknięte. Zamrażalnik. Drzwi skrzypnęły.
- Mogą  być pierogi z truskawkami? - Mama z głową w zamrażalniku  szeleści i szura czymś.  Myśli  szybko biegną  przez głowę „Czemu zamra - żalnik? Czy ktoś czegoś żałuje, że tu zostawia, czy że musi wyjąć?”
- Tak, tak. Tylko szybciutko mammmuuuuś, zrób je szybciutko!
Gorąca woda z kranu leje się do małego garnka. Nad garnkiem unosi się lekka para. W domu jest zimno. Zawsze o tej porze roku w domu jest zimno. Później kiedy kaloryfery będą gorące to się zmieni, ale teraz kiedy za oknem jesień łzawo mży i szarpie smutne drzewa wiatrem, w domu jest zimno. Napełniony wodą garnek Mama postawiła na kuchence. Zapaliła gaz, osoliła wodę. Za oknem stalowo bure niebo wisiało metr nad poszarpanymi drzewami. Zimno.

Lidia siedziała na blacie i mlaszcząc żuła piernika. Mama krzątała się po kuchni przygotowując sobie kawę. Wstawiła kawiarkę na ogniu.
- O czym chciałabyś, żebym napisała historię? – kot Mieczysław zdzierał pazury na niewielkiej, drewnianej skrzyneczce z herbatą absolutnie nic sobie nie robiąc z jakże istotnych rozmów. Dźwięk tępionych na skrzyneczce pazurów przyprawiał o dreszcz na karku i lekki szczękościsk. Z tego kot Mieczysław również nic sobie nie robił. Mama zapatrzyła się na kota.
- O, o, o, o – Lidia nie mogła się zdecydować – o mlllemamam i o lummmama i o plllap – wymlaskała każdy wybór zatwierdzając energicznym kiwnięciem głowy.
- O czym?
- O mlekach, o ludzi, o pierogach i o kawie i dziękuję Ci za to, że mi zrobiłaś.
- Co Ci zrobiłam?
- No to pisanie.
***

poniedziałek, 16 września 2013

Ona.

Rytmiczny ruch. Sens. Krople potu rozbryzgują się przy każdym uderzeniu kopyt. Adrenalina. Wolność. Wtulona w zapach, przyrośnięta do karku. PĘD. Dziki cwał. Szybciej, szybciej, szybciej. Żwir pryska spod kopyt jak zimne iskry. Wolność. Dziki cwał. Pęd wyciska łzy z oczu. Zapach. Jedyny taki, pociągający, naturalny. Z każdym krokiem bardziej stajemy się jednością. Ja i ona. Wysoka, szczupła o mądrym, łagodnym spojrzeniu. Czas – nie ma czasu, jest tylko przestrzeń i należy do nas. Czasem wydaje mi się, że to Ona opiekuje się mną a nie ja Nią. Może tak jest. Może jest moim aniołem. Jest dobra i ciepła jak matka. Pędzimy razem, zjednoczone. Słychać nasze oddechy. Czuję pod nogami jak pracują Jej mięśnie, jak pracuje Jej klatka z każdym wdechem. Równy krok, żadnych zbędnych ruchów. Droga wśród drzew prowadzi prosto. Zieleń w pędzie zlewa się w ścianę, nieprzeniknioną ścianę koloru miejscami rozjaśnioną przez prześwitujące słońce. Przed nami widać krąg światła. To koniec drogi zbliża się do nas. Pędzimy. Krąg jest coraz większy. Klacz pochrapuje i rzuca głową, cicho rży. Przywieram do niej mocniej, uspokajająco. Wpadamy na polane zalaną słońcem. Trawa pierzchnie spod nóg. Zwalniamy. Tańczy nogami jakby nie chciała jeszcze kończyć, jakby chciała biec dalej i dalej w nieskończoność. Stajemy. Rozprostowuję palce zaciśnięte na wodzach. Są sztywne od wysiłku. Prostuję je, staw po stawie i zaciskam dłonie kilka razy żeby rozruszać skostniałe palce. Wyprostowana rozglądam się po polanie. Jest piękna. Piękna. Klacz prycha i przestępuje z nogi na nogę.

To było dawno temu. Tak dawno. Tajemnicze miejsce i piękne zwierzęta i chorzy ludzie. Coś mnie ciągnęło od samego początku. Zapach siana. Odgłos kopyt postukujących przy każdym kroku. Pochrapywanie. Spojrzenie. Nie wiem. Chyba jednak chodziło o oczy. Wielkie czarne oczy kontrastujące z jasnym kolorem sierści wydawały się jeszcze większe i głębsze. Żeby w nie spojrzeć musiałam stawać na palcach. Przytulić wielką, gorącą głowę, głaskać po chrapach mogłam tylko jeśli sama mi ją podała. Schyliła się wystarczająco mocno żeby spojrzeć dziecku w oczy. Czułam się bezpiecznie bo wiedziałam, że zawsze w pobliżu jest mama więc bez opamiętania oddałam się poznawaniu tych oczu i wdychaniu zapachu wsłuchiwaniu w rytm kroków. Szybko byłam w stanie odróżnić po rytmie kroków, który koń się zbliża. Na śniadanie biegłam do stajni i wychodziłam z niej długo po zmroku. Przestałam bać się ciemności. Czułam ciepło bijące od ich dużych ciał i słyszałam je. To była ekscytacja granicząca z obsesją. Zupełnie normalna dla mnie.

Teraz jestem na polanie i liczymy się tylko my dwie. Zdjęłam bluzę i toczek i położyłam się na trawie a Ona krąży wokół. Skubie kończynę i trąca mnie co jakiś czas pyskiem. Chyba sprawdza czy nie śpię. Słońce świeci wysoko, po niebie płyną chmury. Nie jest gorąco. Jest idealnie.
- A co Ty tam znalazłaś? – patrzę na Nią jak grzebie kopytem w ziemi i rzuca głową. Spojrzała na mnie i zarżała jakoś tak jakby mnie wołała. Muszę iść do niej. Zdecydowanie.
- Co my tu mamy? – zagrzebany w trawie leży mały jeż. Jest wystraszony. Zwinął się w kulkę i posykuje. Ona patrzy to na mnie to na jeża, cicho rży i kręci głową. Zupełnie jakby odnalazła skarb i była dumna z tego powodu. Drobi nogami dość niebezpiecznie dla jeża. Zbyt blisko. Łapię ją za wodze i próbuję odciągnąć. Wcale nie jest łatwo. Spogląda na mnie w wyrzutem.
- Wiem co zrobimy! Przyniosę toczek i przeniesiemy go na skraj drzew. Tam będzie bezpieczny – idę po toczek, który leży obok bluzy. Po chwili namysłu biorę też bluzę. Wracam. Jeżyk leży na tam gdzie leżał a Ona go pilnuje.
- No weź się przesuń – popycham ją lekko, tak żebym miała dostęp do jeża. Przez bluzę ostrożnie przekładam go do toczka. Czuję życie pod palcami. Czuję jak się pręży i sztywnieje ze strachu.
- Nie bój się maleńki, zaraz Cię puścimy, jeszcze tylko chwilka – przemawiam do niego jak najłagodniej. Wiem, że mnie nie rozumie ale wiem, że zrozumie intencje. Powoli idę na skraj polany cały czas cicho i łagodnie przemawiając do toczka przykrytego bluzą i kryjącego malucha. Ona idzie krok w krok za mną i zagląda mi przez ramię do toczka. Opiera o mnie swoją wielką kochaną głowę i łypie pięknymi oczami.
- Co tak się na mnie patrzysz z wyrzutem, przecież nic mu nie zrobię. Za chwilę go wypuścimy w drzewa i zobaczymy co dalej – westchnienie, takie ludzkie. Westchnęła jakby mnie rozumiała. Wiem, że Ona rozumie. Na granicy drzew przystajemy. Po woli opuszczam toczek na ziemię i wydobywam z niego małego jeżyka. Jeżyk wypada jak kulka. Pac. I nic. Nawet nie drgnie.
- Cofnijmy się – odciągam Ją kilka kroków. Przystajemy w bezruchu i obserwujemy co zrobi jeżyk. Jeszcze jakąś chwilę malec był kulką. Później kulka poruszyła się. Z kulki wydobył się szpiczasty pyszczek zakończony małym, czarnym nosem. W małych jak czarne perełki oczach, odbijało się słoneczne światło przeciskające się między gałęziami. Pyszczek wyciągną nos daleko przed siebie i wąchał. Chwile postał w miejscu. Cicho pisnął i ruszył głębiej między drzewa.
Obie odetchnęłyśmy. Spojrzałam w górę w oczy, które nadal obserwowały drzewa. Uśmiechnęłam się do swojego szczęścia, nieopisana radość wypełnia moje serce. Serce. Tak. Serce.


- No maleńka, wracajmy – wzięłam wodze w ręce i ruszyłam w kierunku z którego przybiegłyśmy. Ruszyła za mną. Cicho parskając znowu trącała mnie w ramię. To ewidentnie zaczepka. 

sobota, 24 sierpnia 2013

PanCernik i Pan Owca

Z za ogromnej płachty papieru słychać bardzo ożywioną dyskusję. Rozłożona mapa przysłaniała dwóch zagłębionych w dyskusji przyjaciół. Pancernik energicznym ruchem wyciągnął prawą łapkę i z lekko szalonym spojrzeniem wymachiwał nią w dokładnie odwrotnym kierunku niż przyjaciel. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego. W końcu różnice zdań zdarzają się wśród najlepszych przyjaciół. Na drugim końcu mapy zza papierowej zasłony wyłonił się lekko poddenerwowany Pan Owca. Pan Owca z natury bardzo usłużny i pomocny w dyskusjach nie ustępował łatwo.
Podniósł lewe kopyto i z wymownym spojrzeniem oznaczającym „chyba oszalałeś Bracie” wskazał dokładnie przeciwny kierunek niż Pancernik. Pancernik zniknął za mapą. Zamruczał coś, poskrobał pazurem po mapie to tu, to tam i zrezygnowany stwierdził:
- Masz rację Bracie, byłem w błędzie  – pogładził się po i tak już potarganej czuprynie wprawiając włosy w zakłopotanie. Twarz Pana Owcy rozjaśnił szeroki uśmiech. Wyprostował się i rozejrzał do koła. Widok był piękny. Zachodzące słońce kąpało się w wodzie, która wydawała się złota. Trzciny lekko tańczyły w rytm wiatru. Drugi brzeg rysował się ciemną ścianą lasu. Żaby właśnie stroiły do wieczornego koncertu swoje instrumenty. Łabędź przy brzegu ciekawie im się przyglądał. Wyglądał zupełnie jakby chciał nawiązać rozmowę z przybyszami. Poradzić coś. Podzielić się wiedzą. Dwaj Przyjaciele nie byli jednak zainteresowani nowymi znajomościami. Normalnie Pancernik sam zapewne zacząłby rozmowę zadając Ważne Pytania. Dziś jednak ważny był tylko Pan Owca i On i ich wyprawa. Lekko rozczarowany swoją małą porażką cieszył się jednak szczerze, że znają kierunek dalszej wędrówki a Przyjaciel promienieje. Miło jest patrzeć na Przyjaciół kiedy są szczęśliwi. Pancernik z rozkoszą fuknął dwa razy i wgramolił się do samochodu. Pan Owca postał jeszcze chwilkę wdychając wieczorne powietrze głęboko i zapamiętując jego zapach. Był szczęśliwy, że Pancernik jest jego Przyjacielem i że mogą tak wędrować. Uśmiechnął się jeszcze szerzej i w ślad za Pancernikiem wsiadł do auta.
- Zapnij pasy
- Tak, tak oczywiście.
- To co jedziemy?
- Jedziemy.
Uśmiechnęli się do siebie i Pancernik przekręcił kluczyk w stacyjce. Zagrzechotało. Auto ruszyło z miejsca. Silnik wesoło pracował pod maską a pojazd zaczął sunąć we właściwym kierunku. Tak naprawdę to właściwy kierunek był tam gdzie mogli iść, jechać, płynąć razem. Położenie geograficzne, współrzędne GPS miały drugorzędne znaczenie. Jest prawdą i nie ma w tym żadnych kłamstw, że Obaj są ogólnie znani w wielu miejscach. Prawdą jest też, że w całym swym życiu mogliby się nigdy nie spotkać. Nie chyba jednak nie było wyjścia i musieli się spotkać. Za sprawą Wody Życia a raczej nieodpartej potrzeby poszukiwania, dowiedzieli się o swoim istnieniu i powiedzmy sobie szczerze, że bardzo dobrze się stało.
Samochód sunął na przód. Mijali innych na drogach. Mijali domy, pola, drzewa. Zgodnie podróżując właściwą drogą. Nie było wątpliwości, że za czas jakiś znowu dojdzie do dyskusji na temat kierunku ich podróży i poszukiwań. Każda dyskusja przybliżała ich do celu więc witali je z radością. Pancernik był skoncentrowany na prowadzeniu pojazdu a Pan Owca na obserwacji otoczenia. Nie przeszkadzało im to w rozważaniu Ważnych Spraw. O tych Sprawach mogli w uniesieniu, rozprawiać całymi godzinami. Życie płynęło w rytm rozważań, dyskusji. Jednak nie o dyskusje chodziło lecz o poszukiwanie i o znalezienie. Dyskusje tłumaczyły, rozjaśniały drogę i ułatwiały wiele spraw ale nie mogły same w sobie zaprowadzić do Źródła. Do Źródła prowadzi droga, którą trzeba znaleźć, wkroczyć na nią i nią podążać do celu. Nie zawsze jest to takie oczywiste bo czasem Pancernik myśli i tłumaczy z całą mocą, że wschód a Pan Owca że zachód, a czasem odwrotnie.
Za oknem samochodu krajobraz zmieniał się z uporem. Raz szybciej, raz wolniej. Światło odbijało się refleksami na szybie. Słońce niemal już zupełnie schowało się za horyzontem. Zbliżał sie kres podróży tego dnia. Czas pomyśleć o wypoczynku i śnie.
Droga, którą jechali skręciła w las. W wieczornym mroku drzewa zdawały sie ciemną ścianą oddzielającą Podróżników od tego co kryły za sobą. Miękka, piaszczysta droga wiła się to w lewo to w prawo wiodąc w głąb mroku między ścianami z drzew. Zupełnie niespodziewanie, po jednym z zakrętów dotarli nad brzeg jeziora. Jezioro to samo ale plaża inna. W zasadzie to nie była plaża. Nie było żółtego piasku ani nawet kawałka ziemi pokrytej marną trawą, która nadawałaby się do położenia koca. Był koniec drogi i woda. Pomimo mroku wiedzieli, że widok musi być urzekający. Wokół tego jeziora gdzie nie stanąć przyroda swoją urodą zapierała dech w piersi. Była obezwładniająca, tętniąca życiem. Z każdego źdźbła wyzierała moc życia. Tam gdzie brzeg dotknięty był ogniem, ze zgliszczy wyrastał nowy las mieszając się z kikutami starego, bijąc w oczy soczystą, świeżą zielenią. Paprocie, trzciny, pałki, drzewa wszystko chciało żyć i czuło się to stojąc wśród nich. Przyjaciele postali chwilę na brzegu usiłując coś zobaczyć ale o tej porze mrok gęstniał już z minuty na minutę
-Jedziemy?
-Jedziemy.
Wrócili do auta. Pancernik przekręcił kluczyk. Silnik zaklekotał. W rozpalonym świetle reflektorów zobaczyli jak oszalałe ze strachu owady uciekają na oślep. Niektóre z głośnym stukiem rozbiły się o szybę inne o maskę a jeszcze innym zupełnie przypadkowo udało się umknąć.
- Obyśmy tak nie skończyli - Pan Owca z przejęciem śledził owady
- Nie martw się Bracie, nie mamy czego się obawiać – Szalone oczy Pancernika uśmiechały się do Przyjaciela – My mój drogi Bracie mamy cel i do niego dążymy szukając drogi.
Pan Owca cicho westchnął i pokiwał twierdząco głową. Zapieli pasy. Samochód prowadzony przez Pancernika, ruszył przed siebie. Wracali miękką drogą jadąc między zupełnie już czarnymi ścianami. Było tak ciemno, że nie można było z całą pewnością stwierdzić, że ścianę za oknem nadal stanowią drzewa.



czwartek, 8 sierpnia 2013

Mieczysław II, a nawet C.D.

Mieczysław przysiadł na miejscu. Uważnie owinął ogon wokół łap. Wpatrzył się w dziurę lub raczej w nicość - z wysiłkiem. Bardzo chciał coś dostrzec. Nic. Nicość, pustaka ma to do siebie, że jest tam nic. Taki charakter. Mieczysław całym sobą pragnął być gdzieś daleko. Gdzieś gdzie nie musiałby wiedzieć, że kawałek jego tajemnicy zniknął. To przerażające. Co mogło się stać i jakie to ma znaczenie. Nie jest żadną tajemnicą, że koty są bardzo odważne ale nie okazują tego zbyt ostentacyjnie. Mieczysław myślał. Jego wąsy drżały wykonując dziwny taniec myśli. Jego myśli również wykonywały dziwny taniec. Nie mógł się zdecydować co dalej. Koniuszek ogona poruszał się wijąc przy łapach zupełnie jakby żył własnym życiem.

Mietek jak posąg trwał bez ruchu. Oczy błyszczały, wąsy drżały a ogon żył własnym życiem. Wyglądał bardzo dostojnie, wręcz groźnie.  Zupełnie bez ostrzeżenia przewrócił się na bok i rozprostował łapy rozkosznie przeciągając się tak jak tylko koty potrafią. Wyprężone łapy zaprezentowały swoje niemałe pazury. Ziewnął szeroko błyskając ostrymi zębami. Już wiedział co dalej. Nic. W końcu to pustka. Leżał zastanawiając się jeszcze chwile i bijąc ogonem na boki. Wpatrywał się jeszcze w ową hipnotyczną nicość. Gdyby nicość wpatrywała się w Mieczysława również czułaby hipnotyczną moc spojrzenia Mieczysława. Złote, wielkie oczy. Oczy, które przyciągają. Patrzą na wylot. Widzą. Ale to tylko takie wrażenie. Hipnotyczne. Mietek już na nic nie patrzył, niczego nie szukał. Teraz zastanawiał się nad odwrotem. Generalnie nie specjalnie zależy mu na opinii ale jeśli jednak ktoś miałby ów odwrót obserwować to przecież nie może pozwolić żeby odwrót był nieatrakcyjny. I co najważniejsze jeśli ktoś jednak ów odwrót obserwuje to jakie są owego obserwatora intencje. Co zamierza i jak szybko Mieczysław ma biec do wyjścia. Jeszcze tak poleżę – pomyślał – zbiorę siły i zachowam wszelki pozór. Poocierał się głową o chłodną podłogę. Lubił to. Lubił się ocierać głową o różne miejsca. Zbierać zapachy i atmosferę różnych miejsc. Chyba czas do domu. Zerwał się na nogi tak szybko, że aż powietrze zawirowało. Pomknął w stronę tajemniczego wyjścia z taką prędkością, że jego obraz rozmazał się zupełnie jakby wszedł w nadprzestrzeń. Pędził szaleńczo. W niczym nie przypominał w tej chwili domowego zwierzaka, rozleniwionego i znudzonego. Mimo zrywu i energii jaką włożył w taki start nie stracił ani krztyny czujności. Słyszał za sobą wyraźnie przedziwne syczenie. Jakby ktoś chciał szybko spuścić powietrze z dmuchanego koła. Wielkiego koła. Czuł jakiś ruch tuż za sobą. Nie zwracał już uwagi jaki kolor mają ściany ani czy korytarz wznosi się, opada czy skręca. A korytarz jarzył się przedziwnym światłem. Podobnym do iskier, które latem wypadają z ogniska i przygasają na trawie jarząc się jeszcze chwilę jakby umierały. Skąd miałby wiedzieć jak wyglądają i jak umierają iskry. Dopadł drzwi. Nawet nie wiedział jak udało mu się przez nie przedostać. Zawsze robił to tak uważnie i ostrożnie. Pedantycznie.  Teraz na końcu tej drogi, kiedy czuł ruch tuż, tuż za sobą i czuł jak wszystko drży opanował go STRACH. Wielki. Mimo pędu jego sierść była zjeżona od czubka wąsów po sam koniuszek ogona. Podobnie wyglądałby gdyby kopnął go prąd. Wypadł na zewnątrz. Przebiegł kilka metrów i stanął tak nagle jak ruszył. Obejrzał się. Tuż za nim ktoś spuścił powietrze z wejścia. Wejście, które tym razem zdecydowanie było wyjściem, zapadło się w sobie. Zwiędło na jego oczach. Gdyby był człowiekiem na pewno z wrażenia otworzyłby szeroko usta. Mieczysław nie był, nie jest i nie będzie człowiekiem. Po kociemu więc przysiadł i zaczął nerwowo lizać przednią łapę zupełnie jakby nic się nie stało. Kątem oka obserwował jednak co się dzieje. Wejście, wyjście opadło na trawę jak kawałek materiału. Mieczysław znieruchomiał, źrenice jego oczu rozszerzyły się niebezpiecznie jakby chciały wyjść gdzieś po za – zostawiłem kapelusz i laskę - zwiesił smutno głowę. Podniósł się i ruszył w kierunku balkonu z którego wyskoczył. 

Ciekawe czy ktoś zauważył jego nieobecność. Za jego plecami szybko zwinięto wejście i spakowano razem z resztą dmuchanego pawilonu na ciężarówkę. Ludzie uwijali się przy tym i robili okropny hałas. Mietek nie zajmował się już tą sprawą. Denerwował go Hałas. Czemu ludzie zawsze tak się zachowują. Arogancko. Zwinnie wskoczył do rynny i wdrapał się nią na Swój balkon. Drzwi do środka były otwarte. Gość siedział w tym samym miejscu. Uśmiechnięty. Z czego on się tak cieszy, zostawiłem swój kapelusz – kot po raz kolejny rzucił na gościa złowrogie spojrzenie.

- O Sławek, gdzie byłeś ?- gość wyciągnął rękę w jego kierunku. Mieczysław  zasyczał patrząc na rękę gościa. Gość zaśmiał się w głos. Z kuchni dobiegł kojący dźwięk – pokazałbym ci co grozi za spoufalanie się – mruknął pod nosem i sprężystym krokiem z zadartym ogonem potruchtał do kuchni. W pomieszczeniu roznosiła się kojąca woń, woń posiłku i Jej - kobiety. Mietek wyraźnie ożywiony usiłował zajrzeć do miski ale ta była ciągle w Jej rękach.
- Proszę bardzo, smacznego Mieciu - ciepły głos. Zanurzył zęby w mięsie i poczuł jak wszystkie smutki odpływają. Błogość. Ręka gładząca po grzbiecie. Przeszłość rozmyła się, zniknęła jak bańka mydlana. Kapelusz, laska, Tajemne miejsce straciły kolory, zapachy i znaczenie. Mieczysław mruczał.
Tak, kiedy się już posilę w nagrodę pozwolę Jej na trochę poufałości, poleżę na Jej kolanach. 

niedziela, 4 sierpnia 2013

Małgosia

Dwa kucyki podskakiwały w rytm kroków. Biegnąc do przodu przedzierały się przez zielone krzaki i trawy ze śmiechem próbując się ukryć przed resztą. Małgosia szybko odwróciła głowę żeby sprawdzić czy jeszcze ją gonią. Jeśli nie, to żadna frajda. Odblask okularów w słońcu zdradził jej położenie.
- Szybko, tam jest - usłyszała głosy i zobaczyła czubki głów dzieci przedzierających się przez krzaki w pogoni za nią. Jeden z niesfornych kucyków zaplątał się w gałęzie. Małgosia najszybciej jak mogła wyplątała włosy małymi dziecięcymi paluszkami. Pomimo, że uważała się już za dużą dziewczynę jej dłonie nie straciły jeszcze dziecięcej pulchności. W przypadku Małgosi, pulchność nie jest słowem, które pierwsze przychodzi na myśl przy poznaniu. Małgosia ma pulchne dłonie i poliki a reszta z pewnością nie jest pulchna. Reszta jest smukłością, gibkościa podskakującą bez ustanku. Małgosia bardzo rzadko zatrzymuje się w miejscu. Kiedy Jej myśli biegną gdzieś przed siebie jej ciało usilnie stara się je dogonić. 
Usłyszała szelest zbliżających się dzieci. Były blisko, zbyt blisko. Musi się ukryć. Zwinnie, jednym susem wskoczyła w najbliższą kępkę krzaków. Ledwo zdążyła. Odczekała i ostrożnie wychyliła głowę z kryjówki. Oddalające się sylwetki dzieci malały z każdą chwilą. Usłyszała szelest za sobą. Ufff, to tylko wiewiórka. Przystanęła na widok Małgosi i ciekawie się jej przyglądała. Jej puszysty ogon pobłyskiwał w słońcu. Był upał. Błękitne niebo bez chmur, świerszcze trzeszczące wśród traw. Oślepiający krąg słońca na czystym, niebieskim tle. Dzieciaki pobiegły w głąb parku błądząc w poszukiwaniu zagubionej Małgosi.

Zagubiona Małgosia czuła się jak najbardziej na miejscu i wcale nie zagubiona. Straciła ochotę na zabawę z dziećmi. Położyła się w cieniu drzewa na miękkiej trawie. Mechanicznie poszukała ręką wystarczająco długiej gałązki i wcisnęła ja między zęby. Trawa miała słodkawy posmak. Dobra. Spojrzała w niebo przez palce. Wyciągnęła w górę szczupłe ręce i skrzyżowała rozchylone palce tworząc kratkę. Promienie słońca tańczyły na palcach oślepiająco. Wyciągnęła w górę nogę i rozświetliła ją słońcem. Zaćmienie. Jak wiadomo zaćmienie jest wtedy kiedy jakiś obiekt niebieski przesłoni słońce. Moja stopa to obiekt niebieski bo mam niebieskie trampki. Zaćmienie. Promienie słońca otoczyły stopę Małgosi tworząc oślepiającą obwódkę.

Gorąco i leniwie. Małgosia zamknęła oczy i wsłuchała się w muzykę świerszczy, która działała usypiająco. Czuła jak jej skóra rozgrzewa się od słońca. Światło przebijało się czerwonym blaskiem przez zamknięte powieki. Nie było wiatru. Ani troszeczkę. Gdzieś tam w parku słychać było innych ludzi. To nie pozwalało zapomnieć, że nie jest sama. Drażniło ją to ale też dawało poczucie bezpieczeństwa, że nie jest sama. W zasadzie nie lubię być sama - rozmyślała - zawsze ktoś się w okolicy kręci. Mama. Tata. Siostry. Zając A. Zawsze. Taka chwila bez nikogo jest wyjątkowa i dziwna. Trochę magiczna. Małgosia opuściła powoli ręce i nogę. Otworzyła oczy i spojrzała w górę. Drzewa nad nią wyglądały jakby się pochylały szepcząc coś tajemniczo. Tak, z pewnością tak było. Szczególnie jedna bardzo wysoka i szczupła brzoza stała teraz niemalże zgięta wpół. Reszta drzew, znacznie od niej niższych, pochylała lekko korony liści w kierunku Małgosi. Małgosia ma bardzo żywą i malowniczą buzię. Każda emocja, która odbija się choćby echem po jej sercu natychmiast jest namalowana w jej oczach, ustach i całej reszcie. W tej chwili duże brązowe oczy Małgosi stały się ogromne i okrągłe. Otwarte usta wyrażały strach. Małgosia coraz bardziej była przerażona bo one, te drzewa faktycznie pochylały się nad nią. Wysoka brzoza szeleściła tajemniczo i nienaturalnie. Nie było wiatru, który mógłby poruszać jej liśćmi. Liście mieniły się zielenią i srebrem zupełnie jakby między gałęziami jednak szalał wiatr.


Małgosia wstała wolniutko i spojrzała w pochyloną koronę drzewa. Mimo, że drzewo zgięte było wpół musiała mocno zadzierać głowę do góry. Stały tak wpatrzone w siebie. Małgosia w Brzozę a Brzoza w Małgosię. Słychać było tylko świerszcze i szelest liści. Szelest stał się łagodny a Małgosia zaczęła się uspokajać. Strach opadał. W jego miejsce budziło się coś na kształt podziwu i szacunku. Dziewczynka zmrużyła oczy. Wydawało się jej, że wśród liści błysnęły oczy ale nie była pewna czy to nie wyobraźnia płata jej figle. Świerszcze w trawie trzeszczały jak oszalałe. Upał. Błękit nieba. Palące słońce i błyszczące oczy Brzozy przebłyskujące między liśćmi. To musi być upał, albo sen. Tak to musi być sen. Czemu nie mogę się obudzić. Właściwie jeśli to sen to nie chcę się budzić. Nie teraz. Małgosia wyciągnęła powoli rękę przed siebie. Najpierw jedną potem drugą. Ostrożnie krok po kroku zbliżyła się do drzewa. Czuła się jakby coś ciągnęło ją w stronę pnia. Czuła jakąś niesamowitą, przedziwną potrzebę dotknięcia srebrzysto – białej kory. Miała wrażenie, że kora będzie miękka w dotyku jak plusz albo jak aksamit, że będzie zimna i miękka. Palce dziewczynki ostrożnie musnęły drzewo. Nie było zimne. Było ciepłe i twarde. Położyła dłonie na pniu. Pod skórą czuła życie. Wiedziała, że Brzoza żyje. Przywarła dłońmi mocniej i przesunęła je w tył obejmując pień szczuplutkimi ramionami. Przytuliła polik do drzewa. Okulary boleśnie wpijały się w twarz. To nie było ważne, nawet specjalnie tego nie czuła. Czuła jak narasta w niej euforia miłości. Jak obejmuje jej świadomość zupełnie jakby już do niej nie należała. Powiał wiatr. Wolny kucyk zafalował zupełnie jakby chciał zerwać się do biegu. Za zamkniętymi oczami lśnił blask. Nie czuła strachu ani nawet ciekawości, które wydawałyby się na miejscu w tej sytuacji. Wiedziała, że nie powinna starać się kontrolować tylko puścić wolno wszystko, wolno jak ptaki. 



c.d.n. 

piątek, 10 maja 2013

Karolina i nie tylko

Nagły hałas z pokoju poderwał mnie do góry aż podskoczyłam.
- Mamoo, ratunkuuuuu. Mój tata jest szalony !!! – krzyk Karolinki, radosny krzyk uciekającej przed Tatą Karolinki. Słyszę jak się ganiają. Nieludzki odgłos z paszczy Taty usiłującego pochwycić Karole.
Z za zakrętu w przedpokoju wybiega Karola, roześmiana, szczęśliwa. Czas zwalnia, powietrze drży. Każda jego cząsteczka uśmiecha się. Rozwiane włosy Karoliny, roziskrzone szczęściem oczy, śmiech, szczęście, czystość.
Miłość.
***
- Mamoo, ratunku. Mój tata jest szalony !!! - drę się ile sił w gardle, aż chrypię jak stare drzwi. Uciekam ile sił przed Tatą, który wydając z siebie jakieś niesamowite dźwięki goni mnie naśladując wszystkie dziwne stworzenia. Uciekam szczęśliwa, że mnie goni. Najszczęśliwsza.
Biegnę przez przedpokój, widzę przed sobą światło wpadające przez  okno w kuchni. Biegnę.
Mama. Na tle rozświetlonego okna stoi Mama. Uśmiecha się. Jest szczęśliwa. Czas zwalnia. Powietrze drży szczęściem. Łagodna twarz mamy uśmiecha się. Jej wielkie ciemne oczy uśmiechają się, jej zawsze potargane włosy uśmiechają się. Jej twarz już nie jest twarzą młodziutkiej dziewczyny, nadal widać w niej młodość, jest ukochaną twarzą. Roziskrzone oczy, śmiech, szczęście.
Miłość.
Światło w kuchni jest słoneczne, ciepłe, gładkie. Pachnie Kawą. Uwielbiam zapach Kawy.
Parasol
Tata obiecał, że będę mogła spróbować . Nie mogę się doczekać. Czy Kawa smakuje tak jak pachnie? Wielu rzeczy, spraw nie mogę się doczekać. Jestem niecierpliwa, tak mówią. Lubię to. Nie mogę się doczekać wizyty w Stadninie, nie mogę się doczekać Wakacji, nie mogę się doczekać Kawy, wizyty Cioci, Prezentów, Wycieczek, Wieczoru, Wszystkiego. Nie lubię czekać. To trwa całą wieczność. To długo. Lubie się śmiać. Tak zamiast czekać będę się śmiać. A co, zabroni mi ktoś?
Wpadam do kuchni i chowam się za Mamą. Ładnie pachnie, jak ciasteczko. Lubie ciasteczka. Kocham dotyk Mamy. Obejmuje ją w pasie i przytulam się do pleców. Mama obejmuje moje ręce i przytula. Tata wpada z impetem i wrzaskiem i obejmuje nas obie ze śmiechem, postękując unosi do góry i obraca wkoło. Tata to największa Miłość jaką znam. Nie jest największym mężczyzną jakiego znam ale jest największą Miłością jaką znam. Ogarnia nas sobą jak Parasol. Lubię Parasole.
***
Stopy. O jaaa. Nie chcę mieć takich stóp jak Mama. Kocham Mamę ale nie chcę mieć takich stóp. I już.
Mama jest cudowna. Nie żeby nie.
Dzisiaj byłyśmy razem nad wodą. Uczyła mnie pływać. Lubię kiedy uczy mnie różnych rzeczy. Tak często jej nie ma. Lubię kiedy się śmiejemy i kiedy płaczemy też lubię. Razem jest super.
- Posprzątałaś już? - o moje „ulubione” pytanie
- Tak - ulubiona odpowiedź Mamy
- No to proszę iść się myć, tylko porządnie, bo sprawdzę. I umyj głowę bo masz tonę piachu z plaży - Mama uśmiecha się i macha mi przed nosem czymś. O jaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa czyżby to było.....
Natychmiast lecę się myć. Nie lubię obcych łazienek.
- Mamo przyjdź do mnie - rozbieram się szybciutko i rozrzucam ciuchy jak zawsze wszędzie.
- Już idę - słyszę jak się krząta, szeleści książką, składa naczynia i słyszę jak idzie do mnie krok za krokiem. Wanna jest już pełna wody i piany. Wygląda jak dziwny łańcuch górski. Wchodzę ostrożnie do wanny, delikatnie. Czuję jak woda mnie otula ciepłem. Siadam i natychmiast nurkuję. Słyszę mamę już w łazience. Przytłumiony wodą głos
- Ej syrenko bo się udusisz - przecieram twarz ręką. Mama pochylona nad wodą czekała aż się wynurzę. Uśmiech. Całus.
- Opowiedz mi coś
- O masz. A co mam Ci opowiedzieć
- Coś, nie wiem, coś ładnego
Śmiech
- hmmmm, mogę Ci poczytać. Chcesz?
- Tak, tak. Braci lwie serce.
Mama wstała i wyszła z łazienki
- Szoruj się tam. Samo się nie rozpuści - chodzi po pokoju i szuka książki pewnie. Pewnie gdzieś ją wsadziłam, tylko gdzie. Znalazła.
- No jak z tym szorowaniem - siada na podłodze przy wannie i otwiera książkę.
***
Lubię pokój dzieci wieczorem. Jest tam taki spokój, taki pokój. Mała lampka rozrzuca leniwie i oszczędnie światło. Dziewczyny kręcą się w łóżkach. Lubie kiedy tak wieczorem siedzimy razem i czytamy. Znowu „Bracia Lwie serce”. Piękne  i smutne. Słowa wypływają ze mnie same, z łatwością. Trochę tak jakbym czytała dzieciom i słuchała razem z nimi. Czuję ich skupienie i bezpieczeństwo. To jest takie niesamowite uczucie jakby cały świat nie istniał, jakby poza granicami pokoju nie było nic wartego naszej uwagi. My, opowieść , światło i pokój.  Karola czesze moje włosy. Upina fantazyjne fryzury z katalogu „Z innej planety”. Kokos zwisa z góry głową i słucha. Z otwartymi szeroko oczami połyka każde moje słowo.  Czas nie istnieje. Na te chwile ucieka gdzieś w popłochu i chowa się w najdalszym kącie, z daleka, z jak najdalszego daleka.
***
Lubię swoje Łóżko. Lubię je bo jest moje i moje i jeszcze dlatego je lubię, że jest moje. W moim Łóżku różne sprawy nabierają nowego znaczenia, są inne, prostsze i bezpiecznie dalekie. Wszystkie. Dostałam swoją osobistą lampkę i teraz mogę na te sprawy rzucać zupełnie nowe światło. W moim Łóżku większość  spraw sprowadza się do kartek i pozycji w której najwygodniej sie czyta, do sennych rozmyślań o nich i do kubka wody rozlanej w Łóżku bo zasnęłam. Lubię czytać i zasypiać z wodą.

wtorek, 7 maja 2013

Mieczysław


Gość spojrzał na leżącego na łóżku Mieczysława.
 - Jak on ma, Sławek? A nie, Mietek
Kot spojrzał na gościa z politowaniem. Jego kocia twarz, bo u kotów nie ma mowy o pysku, wyrażała skrajną pogardę. Złote oczy zalśniły złowrogim błyskiem. Zamarł w bezruchu wpatrzony w już nie w gościa ale gdzieś daleko przed siebie. Wyglądał jak wygaszony ekran komputera i podobnie jak ekran komputera z letargu mógł go wyrwać delikatny ruch myszy. Potrafił tak leżeć godzinami bo w zasadzie co innego miałby robić. Miał swoje tajemnice ale przecież nie będzie o nich rozmawiać z "nimi". Jego sprawy są tylko jego sprawami i może się nimi podzielić według uznania ale nie z nimi. Oni nic nie wiedzą, dziwnie pachną i ciągle hałasują i rzadko kiedy wiedzą o co mu chodzi kiedy usiłuje nawiązać dialog. Tak więc będzie tak leżał i czekał na odpowiedni moment, żeby iść w swoich sprawach do urzędu. Oni nie mają pojęcia jak zmęczony bywa wieczorami po całym dniu załatwiania spraw. Drzwi balkonowe skrzypnęły. Do jego nosa doleciał przyjemny powiew świeżego jesiennego powietrza. „Trzeba iść” – pomyślał i leniwie podniósł się na łóżku. Przeciągnął się aż przyjemny dreszcz przebiegł mu po plecach. Zeskoczył na podłogę i powoli z gracją ruszył w kierunku drzwi balkonu. Nikt nie zwrócił na niego uwagi. Domownicy i Gość pogrążeni byli w rozmowie. Wyszedł na balkon i przez chwilę obserwował świat siedząc wciśnięty między pręty balustrady. Jego wzrok przyciągną ruch w drugim końcu trawnika. Źrenice natychmiast rozszerzyły się tak, że ze złotych jego oczy zrobiły się czarne. Wpatrzony w punkt gdzie przed chwilą coś się poruszyło powoli wyciągnął spod dywanika melonik i laskę. Rozejrzał się czy nikt go nie obserwuje i bezszelestnie wyskoczył na trawnik za balkonem. Pomknął niczym czarna strzała nie wydając przy tym żadnego dźwięku. Kiedy  dobiegł na miejsce poprawił melonik i laską popchnął ukryte w wysokiej trawie drzwi. Drzwi były dobrze zamaskowane, niemal nie do odkrycia dla niepowołanych osobników. Kryły za sobą jego prywatne sprawy, takie którymi nie chciał się dzielić z nikim kto ich nie zrozumie. Ten ruch przy drzwiach bardzo go zaniepokoił. Pełen obaw i bardzo czujny z nastroszonymi wąsami wszedł w mrok panujący na granicy drzwi. Bo drzwi w istocie były granicą choć nikt nie wie miedzy czym.
Kiedy pierwszy raz trafił za drzwi wiedziony czystą kocią ciekawością i wścibstwem, postanowił, że to będzie jego tajemnica. Tajemnica szybko zawładnęła jego myślami. Całymi dniami zastanawiał się czy już ktoś wdarł się za drzwi. Kiedy wychodził na balkon nie interesowały go ptaki ani dzieci ani nawet psy biegające i zaczepiające go. Siedział godzinami wpatrzony w miejsce gdzie ukryte były drzwi. Czekał na moment w którym będzie mógł się za nimi schować. Mrok za drzwiami szybko rozjaśniał się. Im dalej szedł tym jaśniej świeciły ściany wąskiego korytarza. Korytarz wił się zakrętami to w prawo to w lewo. Chwilami opadał w dół by za chwilę trzeba było wspinać się w górę. Z obserwacji Mietka jasno wynikało, że korytarz zmieniał kształt w zależności od tego o jakiej porze dnia przechodził przez drzwi. Kiedy wchodził z samego rana gdy słońce jeszcze było nisko za parkiem zdecydowanie więcej razy musiał skręcać w lewo. Jeśli natomiast wchodził w korytarz wieczorem musiał często wspinać się stromo pod górę. Kolory ścian także zmieniały się. W zależności od tego w jakim nastroju był kot. Dziś światło miało miejscami bury odcień zupełnie jakby było brudne. Zawsze kiedy był zdenerwowany światło wydawało się brudne. Dziś był tak spięty, że światło nie tylko wydawało się brudne ale aż drżało jakby miało za chwilę zgasnąć. Ten ruch przy drzwiach nie mógł oznaczać nic dobrego. To, że ktoś wszedłby do środa nie było tak straszne jak to, że ktoś lub coś mogło wyjść na zewnątrz. Mietek jak na kota był bardzo odważny. Nie jest żadna tajemnicą, że koty bardzo cenią sobie spokój i unikają wszelkiego zamieszania. Z uniesionym wysoko ogonem i melonikiem maszerował szybko przed siebie, żeby przedostać się na drugie zewnątrz. Tak naprawdę nigdy nie wiedział ile zajmie mu przejście przez korytarz bo korytarz czasem był dłuższy a czasem krótszy. Na szczęście jego oczom ukazał się znajomy widok rozświetlonej zieleni. Poczuł cudowny zapach traw i wody. Przyspieszył kroku ale tuż przed wyjściem stanął jak wryty. W ostatniej chwili. Wyjście z korytarza od jego upragnionego miejsca dzieliła dziura, ogromna przepaść niczego. Zupełnie jakby ktoś wymazał albo wyciął kawałek obrazu.

Lidia

- Mamooo, a dokąd te lyby idą - spytała Lidia i spojrzała na mamę zajętą taplaniem ryb w czymś dziwnym, białym, sypkim
- One kochanie, idą na bal - powiedziała mama spoglądając w wielkie niebieskie, zawsze zadziwione oczy swojej małej córeczki – one kochanie idą na bal i muszą...
- Ja wiem, one musą się wystloić, tak? Idą i będą tańcyć, i klęcić się i podskakiwać hopsahop - wykrzyknęła ze zbyt dużym entuzjazmem Lidia i wymachując rękoma strąciła miskę pełną ryb w białych, balowych sukniach. Miska spadła na podłogę robiąc przy tym okropny hałas.
Rozsypana mąka przesłoniła mgłą całą kuchnię. Kiedy mączana mgła opadła wszystkie ryby z bardzo niezadowolonymi minami podniosły się powoli i otrzepując suknie, pomagały jedna drugiej znaleźć się z powrotem w misce. Nie było to takie łatwe. O nie, nie. Jak wiecie ryby nie mają nóg ani rąk, którymi mogłyby sobie pomagać. Ale te ryby barrrdzzo chciały znaleźć się na powrót w misce. Tak więc jedna drugiej służąc pomocą podawała małe płetwy podtrzymując towarzyszkę.Tak pomagając sobie stanęły dokoła miski i szybko pochyliły się do przodu wpadając jak śledzie do środka. Plaśnięcie w mąkę znowu podniosło mgłę w kuchni ale mniejszą, malutką. W zasadzie plaśnięcie podniosło mgłę tylko w misce. Ryby westchnęły i zapanował spokój. Leżały na dnie miski a ich suknie opadły razem z mączaną mgłą w misce. Mama i Lidia obserwowały całe zdarzenie z góry. Czuwały żeby rybom nic się nie stało i w razie kłopotów, żeby mogły im pomóc. W każdym razie mama czuwała. Lidia postękując, zgramoliła się z krzesła i już zaglądała do miski pochylona tak bardzo, że jej włosy kąpały się w mące.

- Gdzie się schowały sukienki? – zapytała marszcząc czoło i nosek. Małym, pulchnym palcem szturchała kolejno ryby, ale ryby zmęczone całym tym zamieszaniem musiały zasnąć bo nawet nie drgnęły. Lidia kucnęła przy misce i nie dając za wygraną wpatrywała się w nią. Czekała aż coś się wydarzy. Trwało to długo. Tak przynajmniej wydawało się dziewczynce. Uniosła głowę i spojrzała pytająco na mamę.
- No gdzie szą te sukienki?
Mama uśmiechnęła się i pogładziła ją ciepłą, miłą dłonią po policzku. Lida przycisnęła dłoń do twarzy. W ciszy słychać było szum wody w rurach, odgłosy innych ludzi w oddali, dzwonek w szkole za oknem i tykanie zegara na ścianie. Ciepła i miła dłoń mamy na poliku uspokajała. Ryby przestały być takie interesujące. Zdecydowanie trzeba przytulić się do mamy, mocno, mocno, mocno. Wyciągnęła ręce przed siebie i objęła kolana mamy z całej siły. Wtulona w nogi zadarła głowę do góry. Tam wysoko jest łagodna, kochająca twarz. Jej widok sprawia tyle przyjemności, tyle wszystkiego co jest ważne dla małej dziewczynki. Stały tak razem dopóki dzwonek do drzwi nie przerwał tej cudownej chwili. Mama pogłaskała Lidię po głowie – zaczekaj tu kochanie – i poszła otworzyć drzwi. Jedna z ryb zbudzona dzwonkiem, podniosła głowę. Zaspanym spojrzeniem rozglądała się wokoło. Otwierała przy tym ciągle pyszczek jakby coś mówiła, może ziewała. Spojrzenia rybki i dziewczynki spotkały się i przywitały błyszcząc radosnymi iskierkami. Lidia z wrażenia wystawiła język. Ciekawość powróciła. O tak, zdecydowanie musi się bliżej przyjrzeć tej wspaniałej rybie. Trzeba jej dotknąć. Zdecydowanie. Im bliżej ryby był mały palec tym oczy ryby robiły się większe. Lidia cofnęła rękę, oczy zmalały. Znowu zbliżyła a oczy znowu robiły się ogromne.  Ryba szybko otwierała i zamykała pyszczek patrząc na palec jak zahipnotyzowana. A co jeśli ryba pęknie jak bańka? Lubię bańki. Palec zatrzymał się. Lidia przez chwilę analizowała czy dotknąć i sprawdzić czy może lepiej nie. Ryba zamarła w bezruchu, ciągle wpatrzona w palec z otwartym pyszczkiem. Widok był na tyle zabawny, że Lidia zapomniała o pękających bańkach. Nie słyszała także hałasu dobiegającego z przedpokoju. Wyciągnęła szybko rękę i złapała rybę. Ryba ze strachu zesztywniała. Kompletnie nie wiedziała co się stało i jak mogło się to stać. Dlaczego ta ogromna istota o dziwnym wyglądzie tak ją sobie podniosła i co ta istota zamierza z nią zrobić. Zdenerwowana ryba zaczęła krzyczeć z całej siły:
– Proszę mnie natychmiast odłożyć z powrotem na miejsce. Ja sobie nie życzę takiego traktowania. To uwłacza mojej godności. Proszę mnie odłożyć, ale to już!!!!

Najwyraźniej ryba nie wiedziała, że nie ma głosu, że nikt jej nie słyszy. Lidia patrzyła jak wijąca się w jej ręce ryba otwiera pyszczek i zamyka jak rozszerzają się jej skrzela i jak gniewnie patrzy na dziewczynkę, ale nic nie słyszała. Ściskała ją z całej siły żeby nie upuścić biednej rybki. Tak bardzo nie chciała jej upuścić, że gdyby w porę nie wróciła mama, Lidia zgniotłaby zapewne swoją towarzyszkę. Mama podeszła i łagodnie odebrała rybę z rąk Lidii. Odłożyła ją do miski a miskę podniosła z podłogi. Szybko ogarnęła nieporządek spowodowany upadkiem. Ponieważ w wyniku tych strasznych wydarzeń rybom opadły suknie mama ponownie zaczęła każdą osobno taplać w białym proszku. Lida weszła na krzesło żeby lepiej widzieć
- Będę Ci pomagać, dobla?
- Dobra, musimy przygotować ryby na bal bo zbliża się wieczór a one są nie gotowe i będzie im przykro jak nie zdążą – odpowiedziała mama. Do uszu dziewczynki dobiegł szelest w przedpokoju. Spojrzała w stronę drzwi i zobaczyła, że tam ktoś stoi.
- Mamuś kto to? – wystraszona wyszeptała tak cicho, że jej pytanie słychać było w drugim pokoju.
- To woźnica. Przyjechał zabrać ryby na bal. Mówiłam Ci, że musimy się pospieszyć – mama nie przerywała pracy. Każdą rybę dokładnie obtoczyła w proszku i wygodnie ułożyła w dużym, kolorowym pudle. Pudło wyłożone było srebrną folią i prezentowało się jak prawdziwa królewska kareta.


- Tu nie ma koniów – stwierdziła Lidia robiąc przy tym bardzo zdziwioną minę – jak one pojadą bez koniów? – rozłożyła małe raczki pokazując na pudło
- Konie czekają na dole – wyjaśniła mama odkładając ostatnią rybę do pudełka. Była to towarzyszka Lidii. Kiedy mama ułożyła ją wygodnie w pudle obok innych, rybka uniosła delikatnie głowę, spojrzała na Lidię i pomachała jej małą płetwą. Dziewczynka była przekonana, ze rybka uśmiechała się przy tym.
- Pocekaj! – ponownie zgramoliła się z krzesełka, przeciągnęła je po podłodze przysuwając do blatu i wspięła się na nie, żeby lepiej widzieć jak mama pakuje ryby – muse się pożegnać - wyjaśniła mamie. Kiedy jej mała głowa zawisła nad pudłem jak księżyc, ryby zaczęły z niepokojem spoglądać w górę. Co teraz, co się teraz wydarzy? Tyle wrażeń. Ten dzień mógłby się już skończyć. Doprawdy to jest kompletny brak poszanowania naszej prywatności. W pudle zaszumiało, zrobił się ruch.
- Uwazajcie bo znowu zniscycie sobie sukienki – ostrzegła ryby i wyciągnęła rękę unosząc z pudła swoją towarzyszkę. Ryba po raz kolejny cała zesztywniała ze strachu. Nie, nie bała się już tej dziwnej istoty. Po prostu miała lęk wysokości i bardzo nie lubiła takich nagłych zmian pozycji. Zwłaszcza, kiedy sama nie miała wpływu na te zmiany. Poczuła jak coś wiruje jej w głowie. Zamknęła oczy i natychmiast poczuła, że coś ją zgniata. To Lidia chcąc się pożegnać z rybą przytuliła ja do twarzy i mocno ucałowała w głowę – Do widzenia. Miłej zabawy -
Lidia odłożyła rybę do pudła tak delikatnie jak tylko potrafiła. Spojrzała na mamę. Buzie i rączki miała całe ubrudzone w mące – Mamuś a kiedy one wlócą, te lyby? Jutlo?
- Nie kochanie. One tam na balu będą bardzo długo.
- Mogę z nimi iść?
- O nie kochanie, to jest bal dla ryb. Nie zmieściłabyś się. Po za tym tęskniłabym za Tobą – mama umyła ręce sobie i Lidii. W kuchni rozniósł się delikatny zapach mydła. Podniosła przykrywkę od pudła żeby je zamknąć. Cichy trzask oznaczał, że pudło jest dobrze zamknięte
- To jak, gotowe? – z przedpokoju rozległo się pytanie. Lidia znała ten głos ale tak się wystraszyła, że nie mogła sobie przypomnieć do kogo głos należy. Zupełnie zapomniała o czekającym w ciemności woźnicy. Mama pomogła jej zejść z krzesła, odstawiła je na bok i wzięła do ręki pudło z blatu. Z pudłem w dłoniach i uśmiechem na twarzy poszła do ciemnego przedpokoju. Lidia skradała się tuż za nią. Mama rozmawiała chwile z woźnicą po czym nieznajoma postać zwróciła się do dziewczynki – Dzień dobry maleństwo – maleństwo natychmiast schowało się za nogami mamy i ostrożnie wyglądało sprawdzając czy niebezpieczeństwo minęło.  Skądś znała tego pana. Lepiej jednak się schować za mamą i zaczekać, aż sobie pójdzie. Mama podała pudło woźnicy i odezwała się do Lidii – pożegnasz się? Rybki już jadą i Pan Woźnica też – objęła Lidię i wzięła ją na ręce. Lidia zarzuciła mamie rączki na szyje i schowała twarz we włosach mamy.
- To nic, do widzenia maleństwo, do zobaczenia – odezwał się woźnica i zabierając ze sobą pudło z towarzyszką Lidii wyszedł. Mama zamknęła drzwi, przekręciła zamek i przytuliła mocno Lidię do siebie – No to chyba czas na podwieczorek, co? Na co masz ochotę? – zapytała.
- Nie mówi się „no” tylko „tak” – odpowiedziała Lidia z mądrą miną – yyyy kisiel poploszę.