- Mamuśśśś, zrób mi
jeść bo jestem straszszsznie głodna - Lidia wpada do kuchni z głodowym
zaśpiewem na ustach.
Zaskrzypiały drzwi od
lodówki. Szybkie, oceniające spojrzenie. Nic nie ma. Cichy trzask plask, drzwi
zamknięte. Zamrażalnik. Drzwi skrzypnęły.
- Mogą być pierogi z
truskawkami? - Mama z głową w zamrażalniku szeleści i szura czymś. Myśli szybko
biegną przez głowę „Czemu zamra - żalnik? Czy ktoś czegoś żałuje, że tu zostawia,
czy że musi wyjąć?”
- Tak, tak. Tylko
szybciutko mammmuuuuś, zrób je szybciutko!
Gorąca woda z kranu
leje się do małego garnka. Nad garnkiem unosi się lekka para. W domu jest
zimno. Zawsze o tej porze roku w domu jest zimno. Później kiedy kaloryfery będą
gorące to się zmieni, ale teraz kiedy za oknem jesień łzawo mży i szarpie smutne
drzewa wiatrem, w domu jest zimno. Napełniony wodą garnek Mama postawiła na
kuchence. Zapaliła gaz, osoliła wodę. Za
oknem stalowo bure niebo wisiało metr nad poszarpanymi drzewami. Zimno.
Lidia siedziała na
blacie i mlaszcząc żuła piernika. Mama krzątała się po kuchni przygotowując
sobie kawę. Wstawiła kawiarkę na ogniu.
- O czym chciałabyś, żebym
napisała historię? – kot Mieczysław zdzierał pazury na niewielkiej, drewnianej
skrzyneczce z herbatą absolutnie nic sobie nie robiąc z jakże istotnych rozmów. Dźwięk tępionych
na skrzyneczce pazurów przyprawiał o dreszcz na karku i lekki szczękościsk. Z
tego kot Mieczysław również nic sobie nie robił. Mama zapatrzyła się na kota.
- O, o, o, o – Lidia nie
mogła się zdecydować – o mlllemamam i o lummmama i o plllap – wymlaskała każdy
wybór zatwierdzając energicznym kiwnięciem głowy.
- O czym?
- O mlekach, o ludzi,
o pierogach i o kawie i dziękuję Ci za to, że mi zrobiłaś.
Rytmiczny ruch.
Sens. Krople potu rozbryzgują się przy każdym uderzeniu kopyt. Adrenalina.
Wolność. Wtulona w zapach, przyrośnięta do karku. PĘD. Dziki cwał. Szybciej,
szybciej, szybciej. Żwir pryska spod kopyt jak zimne iskry. Wolność. Dziki
cwał. Pęd wyciska łzy z oczu. Zapach. Jedyny taki, pociągający, naturalny. Z
każdym krokiem bardziej stajemy się jednością. Ja i ona. Wysoka, szczupła o
mądrym, łagodnym spojrzeniu. Czas – nie ma czasu, jest tylko przestrzeń i
należy do nas. Czasem wydaje mi się, że to Ona opiekuje się mną a nie ja Nią.
Może tak jest. Może jest moim aniołem. Jest dobra i ciepła jak
matka. Pędzimy razem, zjednoczone. Słychać nasze oddechy. Czuję pod nogami
jak pracują Jej mięśnie, jak pracuje Jej klatka z każdym wdechem. Równy krok, żadnych zbędnych ruchów. Droga wśród drzew prowadzi prosto. Zieleń w pędzie
zlewa się w ścianę, nieprzeniknioną ścianę koloru miejscami rozjaśnioną przez
prześwitujące słońce. Przed nami widać krąg światła. To koniec drogi zbliża się
do nas. Pędzimy. Krąg jest coraz większy. Klacz pochrapuje i rzuca głową, cicho
rży. Przywieram do niej mocniej, uspokajająco. Wpadamy na polane zalaną
słońcem. Trawa pierzchnie spod nóg. Zwalniamy. Tańczy nogami jakby nie chciała
jeszcze kończyć, jakby chciała biec dalej i dalej w nieskończoność. Stajemy.
Rozprostowuję palce zaciśnięte na wodzach. Są sztywne od wysiłku. Prostuję je, staw po stawie i zaciskam dłonie kilka razy żeby rozruszać skostniałe palce. Wyprostowana
rozglądam się po polanie. Jest piękna. Piękna. Klacz prycha i przestępuje z
nogi na nogę.
To było dawno temu.
Tak dawno. Tajemnicze miejsce i piękne zwierzęta i chorzy ludzie. Coś mnie
ciągnęło od samego początku. Zapach siana. Odgłos kopyt postukujących przy każdym kroku. Pochrapywanie. Spojrzenie. Nie wiem. Chyba jednak chodziło o
oczy. Wielkie czarne oczy kontrastujące z jasnym kolorem sierści wydawały się
jeszcze większe i głębsze. Żeby w nie spojrzeć musiałam stawać na palcach.
Przytulić wielką, gorącą głowę, głaskać po chrapach mogłam tylko jeśli sama mi
ją podała. Schyliła się wystarczająco mocno żeby spojrzeć dziecku w oczy. Czułam
się bezpiecznie bo wiedziałam, że zawsze w pobliżu jest mama więc bez
opamiętania oddałam się poznawaniu tych oczu i wdychaniu zapachu wsłuchiwaniu w
rytm kroków. Szybko byłam w stanie odróżnić po rytmie kroków, który koń się
zbliża. Na śniadanie biegłam do stajni i wychodziłam z niej długo po zmroku.
Przestałam bać się ciemności. Czułam ciepło bijące od ich dużych ciał i
słyszałam je. To była ekscytacja granicząca z obsesją. Zupełnie normalna dla
mnie.
Teraz jestem na
polanie i liczymy się tylko my dwie. Zdjęłam bluzę i toczek i położyłam się na
trawie a Ona krąży wokół. Skubie kończynę i trąca mnie co jakiś czas pyskiem.
Chyba sprawdza czy nie śpię. Słońce świeci wysoko, po niebie płyną chmury. Nie
jest gorąco. Jest idealnie.
- A co Ty tam
znalazłaś? – patrzę na Nią jak grzebie kopytem w ziemi i rzuca głową. Spojrzała
na mnie i zarżała jakoś tak jakby mnie wołała. Muszę iść do niej. Zdecydowanie.
- Co my tu mamy? –
zagrzebany w trawie leży mały jeż. Jest wystraszony. Zwinął się w kulkę i
posykuje. Ona patrzy to na mnie to na jeża, cicho rży i kręci głową. Zupełnie
jakby odnalazła skarb i była dumna z tego powodu. Drobi nogami dość
niebezpiecznie dla jeża. Zbyt blisko. Łapię ją za wodze i próbuję odciągnąć.
Wcale nie jest łatwo. Spogląda na mnie w wyrzutem.
- Wiem co zrobimy!
Przyniosę toczek i przeniesiemy go na skraj drzew. Tam będzie bezpieczny – idę
po toczek, który leży obok bluzy. Po chwili namysłu biorę też bluzę. Wracam.
Jeżyk leży na tam gdzie leżał a Ona go pilnuje.
- No weź się przesuń
– popycham ją lekko, tak żebym miała dostęp do jeża. Przez bluzę ostrożnie
przekładam go do toczka. Czuję życie pod palcami. Czuję jak się pręży i
sztywnieje ze strachu.
- Nie bój się
maleńki, zaraz Cię puścimy, jeszcze tylko chwilka – przemawiam do niego jak
najłagodniej. Wiem, że mnie nie rozumie ale wiem, że zrozumie intencje. Powoli
idę na skraj polany cały czas cicho i łagodnie przemawiając do toczka
przykrytego bluzą i kryjącego malucha. Ona idzie krok w krok za mną i zagląda
mi przez ramię do toczka. Opiera o mnie swoją wielką kochaną głowę i łypie
pięknymi oczami.
- Co tak się na mnie
patrzysz z wyrzutem, przecież nic mu nie zrobię. Za chwilę go wypuścimy w
drzewa i zobaczymy co dalej – westchnienie, takie ludzkie. Westchnęła jakby
mnie rozumiała. Wiem, że Ona rozumie. Na granicy drzew przystajemy. Po woli opuszczam
toczek na ziemię i wydobywam z niego małego jeżyka. Jeżyk wypada jak kulka.
Pac. I nic. Nawet nie drgnie.
- Cofnijmy się –
odciągam Ją kilka kroków. Przystajemy w bezruchu i obserwujemy co zrobi jeżyk.
Jeszcze jakąś chwilę malec był kulką. Później kulka poruszyła się. Z kulki
wydobył się szpiczasty pyszczek zakończony małym, czarnym nosem. W małych jak czarne
perełki oczach, odbijało się słoneczne światło przeciskające się między
gałęziami. Pyszczek wyciągną nos daleko przed siebie i wąchał. Chwile postał w
miejscu. Cicho pisnął i ruszył głębiej między drzewa.
Obie odetchnęłyśmy.
Spojrzałam w górę w oczy, które nadal obserwowały drzewa. Uśmiechnęłam się do
swojego szczęścia, nieopisana radość wypełnia moje serce. Serce. Tak. Serce.
- No maleńka,
wracajmy – wzięłam wodze w ręce i ruszyłam w kierunku z którego przybiegłyśmy.
Ruszyła za mną. Cicho parskając znowu trącała mnie w ramię. To ewidentnie
zaczepka.