Strony

sobota, 24 sierpnia 2013

PanCernik i Pan Owca

Z za ogromnej płachty papieru słychać bardzo ożywioną dyskusję. Rozłożona mapa przysłaniała dwóch zagłębionych w dyskusji przyjaciół. Pancernik energicznym ruchem wyciągnął prawą łapkę i z lekko szalonym spojrzeniem wymachiwał nią w dokładnie odwrotnym kierunku niż przyjaciel. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego. W końcu różnice zdań zdarzają się wśród najlepszych przyjaciół. Na drugim końcu mapy zza papierowej zasłony wyłonił się lekko poddenerwowany Pan Owca. Pan Owca z natury bardzo usłużny i pomocny w dyskusjach nie ustępował łatwo.
Podniósł lewe kopyto i z wymownym spojrzeniem oznaczającym „chyba oszalałeś Bracie” wskazał dokładnie przeciwny kierunek niż Pancernik. Pancernik zniknął za mapą. Zamruczał coś, poskrobał pazurem po mapie to tu, to tam i zrezygnowany stwierdził:
- Masz rację Bracie, byłem w błędzie  – pogładził się po i tak już potarganej czuprynie wprawiając włosy w zakłopotanie. Twarz Pana Owcy rozjaśnił szeroki uśmiech. Wyprostował się i rozejrzał do koła. Widok był piękny. Zachodzące słońce kąpało się w wodzie, która wydawała się złota. Trzciny lekko tańczyły w rytm wiatru. Drugi brzeg rysował się ciemną ścianą lasu. Żaby właśnie stroiły do wieczornego koncertu swoje instrumenty. Łabędź przy brzegu ciekawie im się przyglądał. Wyglądał zupełnie jakby chciał nawiązać rozmowę z przybyszami. Poradzić coś. Podzielić się wiedzą. Dwaj Przyjaciele nie byli jednak zainteresowani nowymi znajomościami. Normalnie Pancernik sam zapewne zacząłby rozmowę zadając Ważne Pytania. Dziś jednak ważny był tylko Pan Owca i On i ich wyprawa. Lekko rozczarowany swoją małą porażką cieszył się jednak szczerze, że znają kierunek dalszej wędrówki a Przyjaciel promienieje. Miło jest patrzeć na Przyjaciół kiedy są szczęśliwi. Pancernik z rozkoszą fuknął dwa razy i wgramolił się do samochodu. Pan Owca postał jeszcze chwilkę wdychając wieczorne powietrze głęboko i zapamiętując jego zapach. Był szczęśliwy, że Pancernik jest jego Przyjacielem i że mogą tak wędrować. Uśmiechnął się jeszcze szerzej i w ślad za Pancernikiem wsiadł do auta.
- Zapnij pasy
- Tak, tak oczywiście.
- To co jedziemy?
- Jedziemy.
Uśmiechnęli się do siebie i Pancernik przekręcił kluczyk w stacyjce. Zagrzechotało. Auto ruszyło z miejsca. Silnik wesoło pracował pod maską a pojazd zaczął sunąć we właściwym kierunku. Tak naprawdę to właściwy kierunek był tam gdzie mogli iść, jechać, płynąć razem. Położenie geograficzne, współrzędne GPS miały drugorzędne znaczenie. Jest prawdą i nie ma w tym żadnych kłamstw, że Obaj są ogólnie znani w wielu miejscach. Prawdą jest też, że w całym swym życiu mogliby się nigdy nie spotkać. Nie chyba jednak nie było wyjścia i musieli się spotkać. Za sprawą Wody Życia a raczej nieodpartej potrzeby poszukiwania, dowiedzieli się o swoim istnieniu i powiedzmy sobie szczerze, że bardzo dobrze się stało.
Samochód sunął na przód. Mijali innych na drogach. Mijali domy, pola, drzewa. Zgodnie podróżując właściwą drogą. Nie było wątpliwości, że za czas jakiś znowu dojdzie do dyskusji na temat kierunku ich podróży i poszukiwań. Każda dyskusja przybliżała ich do celu więc witali je z radością. Pancernik był skoncentrowany na prowadzeniu pojazdu a Pan Owca na obserwacji otoczenia. Nie przeszkadzało im to w rozważaniu Ważnych Spraw. O tych Sprawach mogli w uniesieniu, rozprawiać całymi godzinami. Życie płynęło w rytm rozważań, dyskusji. Jednak nie o dyskusje chodziło lecz o poszukiwanie i o znalezienie. Dyskusje tłumaczyły, rozjaśniały drogę i ułatwiały wiele spraw ale nie mogły same w sobie zaprowadzić do Źródła. Do Źródła prowadzi droga, którą trzeba znaleźć, wkroczyć na nią i nią podążać do celu. Nie zawsze jest to takie oczywiste bo czasem Pancernik myśli i tłumaczy z całą mocą, że wschód a Pan Owca że zachód, a czasem odwrotnie.
Za oknem samochodu krajobraz zmieniał się z uporem. Raz szybciej, raz wolniej. Światło odbijało się refleksami na szybie. Słońce niemal już zupełnie schowało się za horyzontem. Zbliżał sie kres podróży tego dnia. Czas pomyśleć o wypoczynku i śnie.
Droga, którą jechali skręciła w las. W wieczornym mroku drzewa zdawały sie ciemną ścianą oddzielającą Podróżników od tego co kryły za sobą. Miękka, piaszczysta droga wiła się to w lewo to w prawo wiodąc w głąb mroku między ścianami z drzew. Zupełnie niespodziewanie, po jednym z zakrętów dotarli nad brzeg jeziora. Jezioro to samo ale plaża inna. W zasadzie to nie była plaża. Nie było żółtego piasku ani nawet kawałka ziemi pokrytej marną trawą, która nadawałaby się do położenia koca. Był koniec drogi i woda. Pomimo mroku wiedzieli, że widok musi być urzekający. Wokół tego jeziora gdzie nie stanąć przyroda swoją urodą zapierała dech w piersi. Była obezwładniająca, tętniąca życiem. Z każdego źdźbła wyzierała moc życia. Tam gdzie brzeg dotknięty był ogniem, ze zgliszczy wyrastał nowy las mieszając się z kikutami starego, bijąc w oczy soczystą, świeżą zielenią. Paprocie, trzciny, pałki, drzewa wszystko chciało żyć i czuło się to stojąc wśród nich. Przyjaciele postali chwilę na brzegu usiłując coś zobaczyć ale o tej porze mrok gęstniał już z minuty na minutę
-Jedziemy?
-Jedziemy.
Wrócili do auta. Pancernik przekręcił kluczyk. Silnik zaklekotał. W rozpalonym świetle reflektorów zobaczyli jak oszalałe ze strachu owady uciekają na oślep. Niektóre z głośnym stukiem rozbiły się o szybę inne o maskę a jeszcze innym zupełnie przypadkowo udało się umknąć.
- Obyśmy tak nie skończyli - Pan Owca z przejęciem śledził owady
- Nie martw się Bracie, nie mamy czego się obawiać – Szalone oczy Pancernika uśmiechały się do Przyjaciela – My mój drogi Bracie mamy cel i do niego dążymy szukając drogi.
Pan Owca cicho westchnął i pokiwał twierdząco głową. Zapieli pasy. Samochód prowadzony przez Pancernika, ruszył przed siebie. Wracali miękką drogą jadąc między zupełnie już czarnymi ścianami. Było tak ciemno, że nie można było z całą pewnością stwierdzić, że ścianę za oknem nadal stanowią drzewa.



czwartek, 8 sierpnia 2013

Mieczysław II, a nawet C.D.

Mieczysław przysiadł na miejscu. Uważnie owinął ogon wokół łap. Wpatrzył się w dziurę lub raczej w nicość - z wysiłkiem. Bardzo chciał coś dostrzec. Nic. Nicość, pustaka ma to do siebie, że jest tam nic. Taki charakter. Mieczysław całym sobą pragnął być gdzieś daleko. Gdzieś gdzie nie musiałby wiedzieć, że kawałek jego tajemnicy zniknął. To przerażające. Co mogło się stać i jakie to ma znaczenie. Nie jest żadną tajemnicą, że koty są bardzo odważne ale nie okazują tego zbyt ostentacyjnie. Mieczysław myślał. Jego wąsy drżały wykonując dziwny taniec myśli. Jego myśli również wykonywały dziwny taniec. Nie mógł się zdecydować co dalej. Koniuszek ogona poruszał się wijąc przy łapach zupełnie jakby żył własnym życiem.

Mietek jak posąg trwał bez ruchu. Oczy błyszczały, wąsy drżały a ogon żył własnym życiem. Wyglądał bardzo dostojnie, wręcz groźnie.  Zupełnie bez ostrzeżenia przewrócił się na bok i rozprostował łapy rozkosznie przeciągając się tak jak tylko koty potrafią. Wyprężone łapy zaprezentowały swoje niemałe pazury. Ziewnął szeroko błyskając ostrymi zębami. Już wiedział co dalej. Nic. W końcu to pustka. Leżał zastanawiając się jeszcze chwile i bijąc ogonem na boki. Wpatrywał się jeszcze w ową hipnotyczną nicość. Gdyby nicość wpatrywała się w Mieczysława również czułaby hipnotyczną moc spojrzenia Mieczysława. Złote, wielkie oczy. Oczy, które przyciągają. Patrzą na wylot. Widzą. Ale to tylko takie wrażenie. Hipnotyczne. Mietek już na nic nie patrzył, niczego nie szukał. Teraz zastanawiał się nad odwrotem. Generalnie nie specjalnie zależy mu na opinii ale jeśli jednak ktoś miałby ów odwrót obserwować to przecież nie może pozwolić żeby odwrót był nieatrakcyjny. I co najważniejsze jeśli ktoś jednak ów odwrót obserwuje to jakie są owego obserwatora intencje. Co zamierza i jak szybko Mieczysław ma biec do wyjścia. Jeszcze tak poleżę – pomyślał – zbiorę siły i zachowam wszelki pozór. Poocierał się głową o chłodną podłogę. Lubił to. Lubił się ocierać głową o różne miejsca. Zbierać zapachy i atmosferę różnych miejsc. Chyba czas do domu. Zerwał się na nogi tak szybko, że aż powietrze zawirowało. Pomknął w stronę tajemniczego wyjścia z taką prędkością, że jego obraz rozmazał się zupełnie jakby wszedł w nadprzestrzeń. Pędził szaleńczo. W niczym nie przypominał w tej chwili domowego zwierzaka, rozleniwionego i znudzonego. Mimo zrywu i energii jaką włożył w taki start nie stracił ani krztyny czujności. Słyszał za sobą wyraźnie przedziwne syczenie. Jakby ktoś chciał szybko spuścić powietrze z dmuchanego koła. Wielkiego koła. Czuł jakiś ruch tuż za sobą. Nie zwracał już uwagi jaki kolor mają ściany ani czy korytarz wznosi się, opada czy skręca. A korytarz jarzył się przedziwnym światłem. Podobnym do iskier, które latem wypadają z ogniska i przygasają na trawie jarząc się jeszcze chwilę jakby umierały. Skąd miałby wiedzieć jak wyglądają i jak umierają iskry. Dopadł drzwi. Nawet nie wiedział jak udało mu się przez nie przedostać. Zawsze robił to tak uważnie i ostrożnie. Pedantycznie.  Teraz na końcu tej drogi, kiedy czuł ruch tuż, tuż za sobą i czuł jak wszystko drży opanował go STRACH. Wielki. Mimo pędu jego sierść była zjeżona od czubka wąsów po sam koniuszek ogona. Podobnie wyglądałby gdyby kopnął go prąd. Wypadł na zewnątrz. Przebiegł kilka metrów i stanął tak nagle jak ruszył. Obejrzał się. Tuż za nim ktoś spuścił powietrze z wejścia. Wejście, które tym razem zdecydowanie było wyjściem, zapadło się w sobie. Zwiędło na jego oczach. Gdyby był człowiekiem na pewno z wrażenia otworzyłby szeroko usta. Mieczysław nie był, nie jest i nie będzie człowiekiem. Po kociemu więc przysiadł i zaczął nerwowo lizać przednią łapę zupełnie jakby nic się nie stało. Kątem oka obserwował jednak co się dzieje. Wejście, wyjście opadło na trawę jak kawałek materiału. Mieczysław znieruchomiał, źrenice jego oczu rozszerzyły się niebezpiecznie jakby chciały wyjść gdzieś po za – zostawiłem kapelusz i laskę - zwiesił smutno głowę. Podniósł się i ruszył w kierunku balkonu z którego wyskoczył. 

Ciekawe czy ktoś zauważył jego nieobecność. Za jego plecami szybko zwinięto wejście i spakowano razem z resztą dmuchanego pawilonu na ciężarówkę. Ludzie uwijali się przy tym i robili okropny hałas. Mietek nie zajmował się już tą sprawą. Denerwował go Hałas. Czemu ludzie zawsze tak się zachowują. Arogancko. Zwinnie wskoczył do rynny i wdrapał się nią na Swój balkon. Drzwi do środka były otwarte. Gość siedział w tym samym miejscu. Uśmiechnięty. Z czego on się tak cieszy, zostawiłem swój kapelusz – kot po raz kolejny rzucił na gościa złowrogie spojrzenie.

- O Sławek, gdzie byłeś ?- gość wyciągnął rękę w jego kierunku. Mieczysław  zasyczał patrząc na rękę gościa. Gość zaśmiał się w głos. Z kuchni dobiegł kojący dźwięk – pokazałbym ci co grozi za spoufalanie się – mruknął pod nosem i sprężystym krokiem z zadartym ogonem potruchtał do kuchni. W pomieszczeniu roznosiła się kojąca woń, woń posiłku i Jej - kobiety. Mietek wyraźnie ożywiony usiłował zajrzeć do miski ale ta była ciągle w Jej rękach.
- Proszę bardzo, smacznego Mieciu - ciepły głos. Zanurzył zęby w mięsie i poczuł jak wszystkie smutki odpływają. Błogość. Ręka gładząca po grzbiecie. Przeszłość rozmyła się, zniknęła jak bańka mydlana. Kapelusz, laska, Tajemne miejsce straciły kolory, zapachy i znaczenie. Mieczysław mruczał.
Tak, kiedy się już posilę w nagrodę pozwolę Jej na trochę poufałości, poleżę na Jej kolanach. 

niedziela, 4 sierpnia 2013

Małgosia

Dwa kucyki podskakiwały w rytm kroków. Biegnąc do przodu przedzierały się przez zielone krzaki i trawy ze śmiechem próbując się ukryć przed resztą. Małgosia szybko odwróciła głowę żeby sprawdzić czy jeszcze ją gonią. Jeśli nie, to żadna frajda. Odblask okularów w słońcu zdradził jej położenie.
- Szybko, tam jest - usłyszała głosy i zobaczyła czubki głów dzieci przedzierających się przez krzaki w pogoni za nią. Jeden z niesfornych kucyków zaplątał się w gałęzie. Małgosia najszybciej jak mogła wyplątała włosy małymi dziecięcymi paluszkami. Pomimo, że uważała się już za dużą dziewczynę jej dłonie nie straciły jeszcze dziecięcej pulchności. W przypadku Małgosi, pulchność nie jest słowem, które pierwsze przychodzi na myśl przy poznaniu. Małgosia ma pulchne dłonie i poliki a reszta z pewnością nie jest pulchna. Reszta jest smukłością, gibkościa podskakującą bez ustanku. Małgosia bardzo rzadko zatrzymuje się w miejscu. Kiedy Jej myśli biegną gdzieś przed siebie jej ciało usilnie stara się je dogonić. 
Usłyszała szelest zbliżających się dzieci. Były blisko, zbyt blisko. Musi się ukryć. Zwinnie, jednym susem wskoczyła w najbliższą kępkę krzaków. Ledwo zdążyła. Odczekała i ostrożnie wychyliła głowę z kryjówki. Oddalające się sylwetki dzieci malały z każdą chwilą. Usłyszała szelest za sobą. Ufff, to tylko wiewiórka. Przystanęła na widok Małgosi i ciekawie się jej przyglądała. Jej puszysty ogon pobłyskiwał w słońcu. Był upał. Błękitne niebo bez chmur, świerszcze trzeszczące wśród traw. Oślepiający krąg słońca na czystym, niebieskim tle. Dzieciaki pobiegły w głąb parku błądząc w poszukiwaniu zagubionej Małgosi.

Zagubiona Małgosia czuła się jak najbardziej na miejscu i wcale nie zagubiona. Straciła ochotę na zabawę z dziećmi. Położyła się w cieniu drzewa na miękkiej trawie. Mechanicznie poszukała ręką wystarczająco długiej gałązki i wcisnęła ja między zęby. Trawa miała słodkawy posmak. Dobra. Spojrzała w niebo przez palce. Wyciągnęła w górę szczupłe ręce i skrzyżowała rozchylone palce tworząc kratkę. Promienie słońca tańczyły na palcach oślepiająco. Wyciągnęła w górę nogę i rozświetliła ją słońcem. Zaćmienie. Jak wiadomo zaćmienie jest wtedy kiedy jakiś obiekt niebieski przesłoni słońce. Moja stopa to obiekt niebieski bo mam niebieskie trampki. Zaćmienie. Promienie słońca otoczyły stopę Małgosi tworząc oślepiającą obwódkę.

Gorąco i leniwie. Małgosia zamknęła oczy i wsłuchała się w muzykę świerszczy, która działała usypiająco. Czuła jak jej skóra rozgrzewa się od słońca. Światło przebijało się czerwonym blaskiem przez zamknięte powieki. Nie było wiatru. Ani troszeczkę. Gdzieś tam w parku słychać było innych ludzi. To nie pozwalało zapomnieć, że nie jest sama. Drażniło ją to ale też dawało poczucie bezpieczeństwa, że nie jest sama. W zasadzie nie lubię być sama - rozmyślała - zawsze ktoś się w okolicy kręci. Mama. Tata. Siostry. Zając A. Zawsze. Taka chwila bez nikogo jest wyjątkowa i dziwna. Trochę magiczna. Małgosia opuściła powoli ręce i nogę. Otworzyła oczy i spojrzała w górę. Drzewa nad nią wyglądały jakby się pochylały szepcząc coś tajemniczo. Tak, z pewnością tak było. Szczególnie jedna bardzo wysoka i szczupła brzoza stała teraz niemalże zgięta wpół. Reszta drzew, znacznie od niej niższych, pochylała lekko korony liści w kierunku Małgosi. Małgosia ma bardzo żywą i malowniczą buzię. Każda emocja, która odbija się choćby echem po jej sercu natychmiast jest namalowana w jej oczach, ustach i całej reszcie. W tej chwili duże brązowe oczy Małgosi stały się ogromne i okrągłe. Otwarte usta wyrażały strach. Małgosia coraz bardziej była przerażona bo one, te drzewa faktycznie pochylały się nad nią. Wysoka brzoza szeleściła tajemniczo i nienaturalnie. Nie było wiatru, który mógłby poruszać jej liśćmi. Liście mieniły się zielenią i srebrem zupełnie jakby między gałęziami jednak szalał wiatr.


Małgosia wstała wolniutko i spojrzała w pochyloną koronę drzewa. Mimo, że drzewo zgięte było wpół musiała mocno zadzierać głowę do góry. Stały tak wpatrzone w siebie. Małgosia w Brzozę a Brzoza w Małgosię. Słychać było tylko świerszcze i szelest liści. Szelest stał się łagodny a Małgosia zaczęła się uspokajać. Strach opadał. W jego miejsce budziło się coś na kształt podziwu i szacunku. Dziewczynka zmrużyła oczy. Wydawało się jej, że wśród liści błysnęły oczy ale nie była pewna czy to nie wyobraźnia płata jej figle. Świerszcze w trawie trzeszczały jak oszalałe. Upał. Błękit nieba. Palące słońce i błyszczące oczy Brzozy przebłyskujące między liśćmi. To musi być upał, albo sen. Tak to musi być sen. Czemu nie mogę się obudzić. Właściwie jeśli to sen to nie chcę się budzić. Nie teraz. Małgosia wyciągnęła powoli rękę przed siebie. Najpierw jedną potem drugą. Ostrożnie krok po kroku zbliżyła się do drzewa. Czuła się jakby coś ciągnęło ją w stronę pnia. Czuła jakąś niesamowitą, przedziwną potrzebę dotknięcia srebrzysto – białej kory. Miała wrażenie, że kora będzie miękka w dotyku jak plusz albo jak aksamit, że będzie zimna i miękka. Palce dziewczynki ostrożnie musnęły drzewo. Nie było zimne. Było ciepłe i twarde. Położyła dłonie na pniu. Pod skórą czuła życie. Wiedziała, że Brzoza żyje. Przywarła dłońmi mocniej i przesunęła je w tył obejmując pień szczuplutkimi ramionami. Przytuliła polik do drzewa. Okulary boleśnie wpijały się w twarz. To nie było ważne, nawet specjalnie tego nie czuła. Czuła jak narasta w niej euforia miłości. Jak obejmuje jej świadomość zupełnie jakby już do niej nie należała. Powiał wiatr. Wolny kucyk zafalował zupełnie jakby chciał zerwać się do biegu. Za zamkniętymi oczami lśnił blask. Nie czuła strachu ani nawet ciekawości, które wydawałyby się na miejscu w tej sytuacji. Wiedziała, że nie powinna starać się kontrolować tylko puścić wolno wszystko, wolno jak ptaki. 



c.d.n.