Strony

środa, 19 listopada 2014

Lux pugana

Z budynku stajni dochodziły stłumione odgłosy stąpających kopyt, cichego pochrapywania. Sam budynek z zewnątrz wyglądał dosyć mizernie. Był niski, ze spiczastym dachem i małymi oknami umieszczonymi wysoko. Za wysoko. Ściany choć niedawno malowane całe odlepione kurzem unoszącym się w trakcie dzikich rajdów koni i ich właścicieli prezentowały się dosyć żałośnie. Cały teren stadniny miał swoją własną niepowtarzalną aurę. Nie było ważne czy pod stopami chrzęścił śnieg i para wylatywała z ust przy każdym słowie, które wyrwało się spomiędzy warg, czy też suchy z gorąca piach kurzył się wciskając absolutnie wszędzie. Stanęła w otwartych drzwiach. Wyczuwając coś niesamowitego zamarła wpatrując się w cień przed sobą. Oczy potrzebowały długiej chwili aby wypatrzeć coś w mroku. W głębi, przy jednym z boksów stała mama. Koń wychylił ku niej swoją wielką głowę, pochylając się i cicho pochrapując. Dłoń mamy spoczywała między jego oczami. Choć stała poza budynkiem, Karolina całą sobą wyczuwała ogromne napięcie, które panowało wewnątrz. Było niemalże gęste jak tężejąca galaretka. Rozejrzała się wokół. Z przerażeniem i fascynacją zobaczyła jak różne przedmioty w stajni unoszą się w powietrzu.
Elementy ogłowia, strzępy siana, pozostawione na podłodze grzebienie i szczotki wirowały spokojnie w różnej odległości od podłogi. W świetle wpadającym przez niewielkie okna widziała jak powietrze iskrzy się delikatnie, zupełnie jakby unosił się w nim rozsypany srebrno-złoty brokat. Mama nie odrywała oczu od zwierzęcia. Stała nieruchomo jak wykuta w skale. Widać było, że jej ciało jest nienaturalnie napięte, jakby szykowała się do ogromnego wysiłku. Miała niesamowity wyraz twarzy. Skupiona z szeroko otwartymi oczami wyglądała nieludzko i groźnie. Jej zwiewna, jasna sukienka lekko falowała niczym poruszana wiatrem. Skóra mamy świeciła, żarzyła się delikatnie, subtelnie, prawie niezauważlnie. Karolina, choć odczuwała lęk postąpiła krok do przodu. Odruchowo zacisnęła pięści i przygryzła wargi. Zupełnie jakby miała wejść do zimnej wody. Czuła że przekraczała jakąś granicę za którą jest inaczej. Kiedy tylko postawiła stopy za linią drzwi jej włosy zaczęły falować szarpane wiatrem. Nie czuła żadnego powiewu. Obok niej unosiły się różne przedmioty. Dotknęła szczotki, która unosiła się w pobliżu. Szczotka była gorąca. Parzyła. Odruchowo cofnęła rękę sycząc z bólu. Poczuła na sobie spojrzenie. Nagłe, niespodziewane. Było ciężkie. Zwróciła twarz w kierunku mamy. Nad mamą unosił się ktoś. Ktoś potężny. Choć nie widziała go dokładnie Karolina wiedziała, że na nią patrzy, że skupił na niej swoją uwagę. Wiedziała to bo czuła jak ta uwaga przygniata ją do ziemi. Czuła się jakby była pod wodą coraz głębiej i głębiej. Po czole spod rozwianych włosów stróżkami zaczął płynąć zimny pot. Czuła jak cała staje się lepka. Nie mogła oderwać oczu od postaci choć bardzo tego pragnęła. Z trudem wciągała powietrze szeroko otwartymi ustami. Nie wiedziała kiedy znalazła się na kolanach. Zanim upadła twarzą w słomę pokrywającą podłogę stajni jej spojrzenie zdążyło zsunąć się na mamę. 
- Mamuś - wyszeptała prawie bezgłośnie i już nic nie widziała, zapadła się w ciemność. Poczuła jak uderza o coś twardego zupełnie jakby spadła z łóżka w trakcie snu. Nie obudziła się jednak. Po chwili poczuła, że znów spada. Czuła jak leci w dół. Czuła nieopisany strach. Chciała krzyczeć i płakać. Błagać o pomoc. Nie mogła jednak wydobyć żadnego dźwięku z gardła. Jakby nie miała głosu. Nie mogła otworzyć ust. Nie czuła swoich ust. Nie czuła swojej twarzy, swojego ciała. A mimo to czuła, że spada. 
Z szeroko otwartych oczu, lśniąc niczym diament tysiącem barw, spłynęła łza. Powoli sunęła po napiętej twarzy mamy w dół. Spadała razem z Karoliną. Czas stanął w miejscu. Łza dopłynęła do kącika ust i podążyła dalej. Zawisła na granicy małej brody i zbierała się do skoku. W dół. Niespokojnie kołysana niepojętym powiewem oderwała się w końcu od twarzy i spadała. Leciała mieniąc się i błyszcząc. Brokatowe drobiny powietrza pierzchły przed nią zupełnie jakby pędziła z niesamowitą prędkością i odpychała jej swoim pędem od siebie. Kiedy dotknęła podłogi dudniący łoskot przeciął ciszę zatrzymanego czasu. Powietrze zadrżało wyczuwalnie jak zmącona woda. Koń, którego mama głaskała dziko zarżał, Zarzucił głową uwalniając się od dotyku i spojrzenia mamy. Stanął dęba wierzgając i rżąc. Z zawziętością walił kopytami w niewielkie drzwi boksu dopóki drewno z jękiem nie poddało i nie ustąpiło otwierając drogę do wolności. Jeszcze raz stanął dęba zarżał i wybiegł ze stajni. Karolina leżała na podłodze po przeciwnej stronie przy otwartym boksie. Skulona cicho płakała i drżała. Postać unosząca się nad mamą odwróciła swoją uwagę od niej. Powietrze zawirowało, zatrzeszczało. Czuć było w nim złość. Czyjąś złą wolę. Mama bezgłośnie poruszyła ustami. Starała się coś powiedzieć, wykrzyczeć. Światło, którym przedtem żarzyło się jej ciało, zajaśniało. Stawało się coraz jaśniejsze a im jaśniej świeciło tym bardziej obejmowało sobą wszystko wokół. Opuszczona wzdłuż ciała ręka zacisnęła dłoń w pięść. Postać niczym smuga dymu, obłok pary rozciągnęła się w długi pas i zawirowała jak wstęga tworząc wir nad głową mamy. Wir nie dopuszczał światła. Światło subtelnie umykało przed dotknięciami smugi. Cała zła wola skoncentrowana była nad głową mamy. Światło rozprzestrzeniało się po stajni. Delikatnym, ciepłym dotykiem objęło Karolinę zasłaniając ją przed obłokiem. W drzwiach stajni stukot kopyt więcej niż jednego konia oznajmił, ze nie są już sami. Światło dosięgło linii drzwi zaczęło wylewać się na zewnątrz. Trzy końskie głowy ostrożnie zanurzyły się w świetle i weszły do stajni. Biała nakrapiana klacz o silnej budowie zarżała i podeszła do Karoliny leżącej nadal na podłodze. Karolina nie drżała. Światło ogrzało ją. Klacz trąciła Karolinę głową delikatniej. Karolina cicho jęknęła ale nie ruszyła się. Klacz pochrapując trąciła ją mocniej, później zaczęła skubać jej włosy. Karolina zajęczała głośniej, załkała i poruszyła głową. Próbowała podnieść się ale czuła że nie poradzi sobie z takim wyzwaniem. Nakrapiana klacz podstawiła jej swoją głowę. Pomimo zalewającego wszystko światła Karolina widziała wyraźnie jej wielki czarne oczy. Było oczywiste, że klacz szaleje ze strachu. Mimo to nie dawała za wygraną. Ta myśl pomogła Karolinie uchwycić się grzywy i podnieść. Wspólnymi siłami dotarły do drzwi. Kiedy Karolina przekraczała niewidzialną granicę powietrze za nią po raz kolejny zawirowało potężnie. Światło jakby przygasło i cofnęło się. Na środku stajni, tuż przy boku mamy ogromny czarny ogier stał dęba i wierzgał kopytami napierając na wstęgę. Podobnie jak nakrapiana klacz był przerażony. Z pyska toczyła mu się piana a grzbiet lśnił od potu. Przerażający wrzask powalił Karolinę z powrotem na kolana. Przycisnęła ręce do uszu. Chcąc zagłuszyć wrzask sama zaczęła krzyczeć. Krzyczała z całej siły ale wrzask wdzierał się przez skórę. Czarny ogier w ostatecznej desperacji jeszcze raz stanął dęba i z całej siły uderzył w obłok kopytami rżąc przeraźliwie niemalże wyjąc. Mama z trudem opuściła rękę, którą wcześniej dotykała konia stojącego w boksie. Zacisnęła drugą pięść. Powoli z ogromnym wysiłkiem odwróciła się twarzą w stronę obłoku. Jej usta poruszały się wypowiadając słowa, których w tym hałasie nikt nie słyszał. Nie miało to znaczenia. Mama jakby z mniejszym wysiłkiem, uniosła twarz i spojrzała prosto w obłok. Obłok zakotłował się. Skurczył i rozciągnął i znowu skurczył. Mama nadal mówiła. Uniosła do góry ręce otwartymi dłońmi w górę. Teraz już krzyczała razem z ogierem zagłuszjąc wrzask rozdzierający powietrze. Nagle światło zajaśniało mocniej. Nie przestawało jaśnieć. Objęło sobą na powrót cała stajnię. Cisza. Oślepiający blask i cisza. Zupełna, całkowita cisza. Karolina opuściła ręce. Przez moment wystraszyła się, że straciła słuch. Tuż nad jej głową przeleciała jaskółka śpiewnie zapowiadając deszcz. Niemalże od razu spadły pierwsze krople. Duże, ciepłe robiąc dziury w rozgrzanym piasku. Światło w stajni zniknęło. Czarny ogier cicho pochrapując wyszedł z budynku. Spojrzał na Karolinę. Wyglądał jakby ktoś go zajeździł. Piana na pysku, dzikie spojrzenie i spieniony kark. Zarżał cichuteńko i pokłusował w kierunku brzóz rosnących nad stawem. Deszcz rozpadał się na dobre. W budynku wsparta o ścianę boksu stała mama. Jej jasna sukienka nie powiewała. Oczy były znów jej oczami a uśmiech miał kojące działanie. Karolina podniosła się z kolan, otrzepała nogi i wolno weszła do stajni, do mamy.

środa, 8 października 2014

Tola


Otoczona lekką mgłą, zostawiając za sobą zapach mięty i bazylii, Tola schodziła ze zbocza. Jej sylwetka przemykała pomiędzy krzewami borówek i jeżyn. Słońce wysoko w górze rozsiewało ciepło równo na wszystko na co padały Jego promienie. Światło przedzierało się pomiędzy gałęziami gęstego lasu głaszcząc delikatnym dotykiem leśne runo, nawet to najbardziej ukryte. Spod stóp Toli pierzchły świerszcze, oburzone, że ktoś przerywa im koncert. Małe skrzypki zatrzeszczały ze złości. Tola spieszyła się na spotkanie i nie dotarła do niej żadna skarga małych oburzonych świerszczy.
Tola spieszyła się na spotkanie z Ukochanym. Zwinnie omijała przeszkody na drodze wiedziona miłością. W domu czeka na nią Jej Ukochany. Oczami Duszy widziała Jego spojrzenie pełne miłości i ciepła. Jego błyszczące oczy w rozradowanej twarzy. Tak, Tola myślami była już przy Ukochanym i nic nie mogło jej zatrzymać. Dotarła na polanę zalaną słońcem. Dobrze znała każdy zakątek polany, każdy liść, każde źdźbło. Widok polany oznaczał, że za chwilę będzie w domu. Po środku polany dumnie rośnie samotny świerk. Jeden jedyny. Choć Tola myślami i sercem była już w domu, jej uwagę przykuło poruszenie na polanie. 
Coś było inaczej. 

Coś było inaczej. Tola przystanęła i rozejrzała się wkoło. Zza pnia dumnego świerku wyjrzała mała główka. Tuż nad ziemią. W otoczonej złoto brązowymi włosami twarzyczce widać było figlarne oczęta. Główka zamrugała szybko, otworzyła różowe usteczka, zupełnie jakby chciała coś powiedzieć i zniknęła na powrót za drzewem. Zupełnie jakby coś ją tam wciągnęło. Tola stała chwilę niezdecydowana co zrobić, z czym ma doczynienia. Postanowiła sprawdzić cóż to za stworzenie czai się tak blisko jej domu. Postąpiła ostrożnie kilka kroków w kierunku dumnego świerku. Zza drzewa wyraźnie słychać było ożywioną dyskusję. Choć rozmówcy z pewnością starali się być jak najciszej, ich emocje sprawiały, że nie dało się ich nie słyszeć. Tola stanęła niepewna czy powinna się zbliżać. Poczuła znajomy dotyk na swojej dłoni. To Ukochany wyszedł Jej na spotkanie. Widząc, że coś się dzieje podszedł najciszej jak potrafił i ujął dłoń Toli w swoją. Spojrzeli na siebie i w porozumieniu usiedli w pobliżu pnia. 
Czekali. 
W ciszy, rozmawiając jedynie spojrzeniami. Na polanie zapadła cisza. Słońce obniżyło się nad linię lasu. Świerszcze rozpoczęły swój koncert od początku. Ich mała orkiestra w zapamiętaniu tworzyła wieczorną symfonię. Kiedy wydawało się, że już nic się nie wydarzy, zza pnia wychyliła się mała główka. Za nią kolejno troszkę wyżej następna i następna. Wpatrzone w Tolę i Ukochanego bystrymi spojrzeniami pełnymi pytań, zastygły w bezruchu. Tylko ich oczy mieniły się jak kryształy. Wszystkie głowy miały twarzyczki otoczone złoto brązowymi włosami pospinanymi na różne sposoby. Z cichym westchnieniem rezygnacji nagle pojawiła się kolejna głowa. Większa od pozostałych. Z twarzą otoczoną krótkimi zmierzwionymi włosami i oczami pełnymi strachu. Ukochany lekko ścisnął Tolę za rękę dając jej znak żeby została na miejscu. Wstał i ostrożnie wyciągnął rękę przed siebie w geście pojednania i przywitania. W momencie kiedy postąpił krok do przodu zza drzewa wyłoniła się kolejna głowa. Wyżej od pozostałych. Znacznie wyżej. W jej twarzy groźnie błyszczały oczy zdecydowanym spojrzeniem. Głowa wyciągnęła długie ramię i objęła obronnym gestem pozostałe głowy nie spuszczając z oczu Ukochanego. Było pewne, że jeśli cokolwiek zagrozi małym głowom, On stanie się nieobliczalny. Ukochany całym sobą poczuł emocje Opiekuna małych głów. Twarz Ukochanego rozjaśnił uśmiech pełen zrozumienia. Uśmiech ciepły, kochający wszelkie stworzenie. Opiekun małych głów zamruczał coś pod nosem i postąpił krok do przodu. Był wysoki, choć nie bardzo. Młody, choć nie bardzo. Wysunął rękę przed siebie dłonią do góry. Choć gest był gestem pokojowym i pełnym poddania to spojrzenie wyraźnie mówiło, że ten gest jest gestem woli, nie słabości.
Tola podniosła się szybko i podeszła do Ukochanego. Stanęła u Jego boku i również wyciągnęła ręce przed siebie.

Tak właśnie było Kochani, kiedy pierwszy raz spotkali się. Ale to było dawno temu, bardzo dawno. Wiele słów, wiele miłości temu.

wtorek, 7 października 2014

...


Oparta o barierkę na balkonie rozkoszując się pierwszymi, rozgrzewającymi promieniami słońca, stała kobieta. Jej drobna sylwetka zalana była słonecznym światłem zacierającym kontury postaci, rysy i kolory.
Południe. Wczesna wiosna. Może wcale nie wczesna. Może późna, a może nie.
Ten sam widok. Od lat. Trawa tak świeża, taka soczysta. Skąpana w słońcu. 
“Czy jest farba w kolorze młodej trawy, zalanej promieniami południowego słońca? Nie mam pojęcia. Pewnie jest.”
Co roku ten sam widok za oknem. Te same drzewa, krzaki, kwiaty zdobiące trawnik. Te same odgłosy. Ptaki, pobliska szkoła. Kiedy tak stoi i zamyka oczy słyszy z daleka jak tramwaj tłucze się po torach. Samochody, ludzie i syreny. Zimą jest tak cicho. Teraz jest czas wszechogarniającej wrzawy. Kiedy słońce rozgrzeje ziemię, do śmiechu dzieci w parku dołączy się ludzki szum basenu. Cudownie tak stać w słońcu i móc zapaść się w siebie, a w zasadzie w nigdzie.

Pierwszy raz czuję się wyrwana z kontekstu stojąc tak na balkonie. Nie jestem u siebie. - dziwny dreszcz przepełzł jej przez plecy, zostawiając niemiłe poczucie jak po kopnięciu prądem - Zawsze wiosną towarzyszyło mi poczucie przynależności do pięknej jabłoni, która kwitnie tuż za balkonem, do bzów i forsycji, do tej trawy i kotów wylegujących się w słońcu. Tak miało być. Tym razem jest inaczej. Stoję i widzę. Tylko widzę. Stokrotki i mlecze i te fioletowe. Ale nie są moje, ani ja ich. Jest inaczej. Coś wyrwało moje korzenie. 
Na przeciwko za płotem rośnie brzoza. Pamięta ją. Razem dorastały. Obie były tak samo smukłe, wydawać się mogło łatwe do złamania. Teraz Ona sięga wyżej niż okna balkonu. Jest wysoka, silna i dostojna. Od dołu cała porośnięta bluszczem. Owinął Ją niczym pokrowiec na wszystko. Przydałby się taki pokrowiec. Trochę po lewo rosną topole. One były tu zawsze. Kiedyś w ich koronach tańczyły indianki. Teraz już nie tańczą.
Kobieta ukryła twarz w dłoniach i przez chwilę pocierała nimi po rozgrzanej skórze. Czarny kot, który postanowił sprawdzić co się dzieje, otarł się o jej nogi i cicho miałknął chcąc zaznaczyć swoją obecność, żeby wiedziała, że nie jest sama.
Rozłożyła ręce i uniosła twarz do słońca. Stała tak chciwie łapiąc każdy promień, nie chcąc uronić choćby ułamka tego ciepła. Zapomniała o topolach, indiankach i o korzeniach. Płynące po niebie chmury stopniowo zmieniały swoje fantastyczne kształty. Na błękitnym niebie wyraźnie odcinały się białym kolorem. Białe i spokojne jak żaglowce zajęte były swoim kursem, swoją drogą.