Promienie
słońca tańczyły na liściach drzew. W powietrzu unosiła się
jesień. Przy drodze na wielkim rozgrzanym kamieniu siedział Dziad.
Taki zwykły, niezwykły Dziadobajarz jakich wielu. Siedział w
zadumie mlaszcząc i mieląc nową opowieść w bezzębnych ustach.
Dziad cały był w kolorze kamienia, na którym spoczywał. Idealnie
szaro nijaki. Kiedy tak siedział bez ruchu podróżujący z
łatwością mogli go pomylić z przydrożnymi chaszczami. Stojące
we wszystkie możliwe strony, szaro nijakie, włosy sprawiały, że
chwilami wyglądał jak ogromny dmuchawiec. Dziad
wiedział, że musi zarobić na jedzenie, że zanim wejdzie do
pobliskiej wsi, musi popracować głową. Ktoś mógłby mu współczuć
patrząc na obdarte spodnie, dziury w podeszwach znoszonych sandałów
i łaty na kubraku. Z daleka Dziad sprawiał wrażenie
najmarniejszego stworzenia jakie nosiła matka ziemia. Szaro bury
obraz nędzności.
Stadko
małych chłopców, podrostków, pojawiło się nie wiadomo skąd.
Wyrośli i oblegli dziada jak hałaśliwe wróble.
- O
Dziad!!! zobaczcie Dziad! - najmniejszy zdecydowanie nie był
najcichszym z gromady
-
Dziadzie opowiedz nam coś!
-
Dziadzie, dziadzie opowiedz nam coś!- Chłopcy zaczęli podskakiwać
dokoła kamienia i wymachiwać przy tym rękoma.
Nie
byli to typowi słuchacze. Jeden z chłopców wypatrzył na ziemi
kępkę uschniętej trawy, podniósł ją i rzucił w Dziada. Zrobił
to odruchowo, bezmyślnie, dla zabawy. Na chwilę zamarł w bezruchu
z oczami pełnymi strachu. Reszta chłopięcej gromady piszcząc i
pokrzykując uciekła w popłochu w kierunku lasu. Zuchwały malec
obrócił się na pięcie i pognał za resztą z krzykiem. Ślad za
gromadą znaczyły ptaki zrywające się z drzew jakby obruszone ich
głośnym zachowaniem.
Dziad
uniósł głowę, rozwarł w uśmiechu bezzębne usta i wyszeptał -
Wspaniałe dzieciaczki - uniósł głowę jeszcze wyżej wystawiając
papierową twarz na promienie słońca. Wciągnął głęboko
powietrze i odetchnął. Jeszcze raz. Spod zazwyczaj spuszczonych
powiek błysnęło bystre spojrzenie jasnych oczu. Dziad odszukał
gruby kij, który służył mu w drodze za podporę i jedyną obronę.
-
Czas na mnie - dosyć dziarsko pożegnał kamień dotykając go
zniekształconą od zimna i wilgoci dłonią. Dłoń w dotyku była
ciepła i miękka, dobra.
-
Do zobaczenia - odpowiedział kamień cicho, tak cicho żeby tylko
Dziad usłyszał.
Droga
była wąska i wyboista. Nawet lekki wóz mógłby mieć problem,
żeby nią przejechać, zwłaszcza po ostatnich burzach, które
pobliskim mieszkańcom mocno dokuczyły. Zapewne burze miałyby na
swoje wytłumaczenie mnóstwo argumentów, według Dziada jednak nikt
z poszkodowanych nie chciałby ich słuchać. Dziad wesoło zamemłał
językiem i ruszył przed siebie wcale dziarsko jak na kogoś kto
jeszcze przed paroma chwilami zlewał się z kamieniem. Dziad jednak
był troszkę bardziej wyjątkowy niż inni wyjątkowi Dziadowie.
Pomimo
słonecznej pogody w powietrzu wyraźnie czuć było jesień.
Charakterystyczny ostry zapach zimna pomieszany z zapachem kolorowych
liści wiercił w nosie i orzeźwiał. Krok za krokiem Dziad
maszerował przez rzadki las. Uschłe liście przyjemnie trzeszczały
pod stopami. Ciszę zakłócały jedynie wrony i sroki skrzecząc na
Dziada z gałęzi prawie już gołych drzew. Dziad sunął do przodu
rytmicznie nie zwracając uwagi ani na ptaki ani na drzewa ani na
liście. W jego głowie opowieść snuła własny świat. Dziad tkał
ją z delikatnych, lśniących nitek. Jeśli któraś została
zerwana musiał cofać się z pracą i tkać od momentu gdzie
stanowiła litą całość. Utkał już dziewczynkę, która latała
i chłopca, który znikał. Dziewczynka miała nienaturalnie ogromne
błękitne jak niezapominajki, oczy. Przysłaniały je długie rzęsy.
Miała drobną twarzyczkę otoczoną prostymi, ciężkimi włosami w
kolorze orzechów laskowych. Chłopiec był wysoki i szczupły. W
jego sylwetce czuć było siłę. Długie, ciemno brązowe włosy
spływały falami na ramiona. Ciemne oczy wierciły spojrzeniem
zupełnie jakby nie można było nic przed nim ukryć. Dziad zamemłał
ustami i przystanął na chwilę. Jego dłoń powędrowała w górę
i tak zastygł na moment zastanawiając się co dalej.
Z
budynku stajni dochodziły stłumione odgłosy stąpających kopyt,
cichego pochrapywania. Sam budynek z zewnątrz wyglądał dosyć
mizernie. Był niski, ze spiczastym dachem i małymi oknami
umieszczonymi wysoko. Za wysoko. Ściany choć niedawno malowane całe
odlepione kurzem unoszącym się w trakcie dzikich rajdów koni i ich
właścicieli prezentowały się dosyć żałośnie. Cały teren
stadniny miał swoją własną niepowtarzalną aurę. Nie było ważne
czy pod stopami chrzęścił śnieg i para wylatywała z ust przy
każdym słowie, które wyrwało się spomiędzy warg, czy też suchy
z gorąca piach kurzył się wciskając absolutnie wszędzie. Stanęła
w otwartych drzwiach. Wyczuwając coś niesamowitego zamarła
wpatrując się w cień przed sobą. Oczy potrzebowały długiej
chwili aby wypatrzeć coś w mroku. W głębi, przy jednym z boksów
stała mama. Koń wychylił ku niej swoją wielką głowę,
pochylając się i cicho pochrapując. Dłoń mamy spoczywała między
jego oczami. Choć stała poza budynkiem, Karolina całą sobą
wyczuwała ogromne napięcie, które panowało wewnątrz. Było
niemalże gęste jak tężejąca galaretka. Rozejrzała się wokół.
Z przerażeniem i fascynacją zobaczyła jak różne przedmioty w
stajni unoszą się w powietrzu. Elementy
ogłowia, strzępy siana, pozostawione na podłodze grzebienie i
szczotki wirowały spokojnie w różnej odległości od podłogi. W
świetle wpadającym przez niewielkie okna widziała jak powietrze
iskrzy się delikatnie, zupełnie jakby unosił się w nim rozsypany
srebrno-złoty brokat. Mama nie odrywała oczu od zwierzęcia. Stała
nieruchomo jak wykuta w skale. Widać było, że jej ciało jest
nienaturalnie napięte, jakby szykowała się do ogromnego wysiłku.
Miała niesamowity wyraz twarzy. Skupiona z szeroko otwartymi oczami
wyglądała nieludzko i groźnie. Jej zwiewna, jasna sukienka lekko
falowała niczym poruszana wiatrem. Skóra mamy świeciła, żarzyła
się delikatnie, subtelnie, prawie niezauważlnie. Karolina, choć
odczuwała lęk postąpiła krok do przodu. Odruchowo zacisnęła
pięści i przygryzła wargi. Zupełnie jakby miała wejść do
zimnej wody. Czuła że przekraczała jakąś granicę za którą
jest inaczej. Kiedy tylko postawiła stopy za linią drzwi jej włosy
zaczęły falować szarpane wiatrem. Nie czuła żadnego powiewu.
Obok niej unosiły się różne przedmioty. Dotknęła szczotki,
która unosiła się w pobliżu. Szczotka była gorąca. Parzyła.
Odruchowo cofnęła rękę sycząc z bólu. Poczuła na sobie
spojrzenie. Nagłe, niespodziewane. Było ciężkie. Zwróciła twarz
w kierunku mamy. Nad mamą unosił się ktoś. Ktoś potężny. Choć
nie widziała go dokładnie Karolina wiedziała, że na nią patrzy,
że skupił na niej swoją uwagę. Wiedziała to bo czuła jak ta
uwaga przygniata ją do ziemi. Czuła się jakby była pod wodą
coraz głębiej i głębiej. Po czole spod rozwianych włosów
stróżkami zaczął płynąć zimny pot. Czuła jak cała staje się
lepka. Nie mogła oderwać oczu od postaci choć bardzo tego
pragnęła. Z trudem wciągała powietrze szeroko otwartymi ustami.
Nie wiedziała kiedy znalazła się na kolanach. Zanim upadła twarzą
w słomę pokrywającą podłogę stajni jej spojrzenie zdążyło
zsunąć się na mamę. -
Mamuś - wyszeptała prawie bezgłośnie i już nic nie widziała,
zapadła się w ciemność. Poczuła jak uderza o coś twardego
zupełnie jakby spadła z łóżka w trakcie snu. Nie obudziła się
jednak. Po chwili poczuła, że znów spada. Czuła jak leci w dół.
Czuła nieopisany strach. Chciała krzyczeć i płakać. Błagać o
pomoc. Nie mogła jednak wydobyć żadnego dźwięku z gardła. Jakby
nie miała głosu. Nie mogła otworzyć ust. Nie czuła swoich ust.
Nie czuła swojej twarzy, swojego ciała. A mimo to czuła, że
spada. Z
szeroko otwartych oczu, lśniąc niczym diament tysiącem barw,
spłynęła łza. Powoli sunęła po napiętej twarzy mamy w dół.
Spadała razem z Karoliną. Czas stanął w miejscu. Łza dopłynęła
do kącika ust i podążyła dalej. Zawisła na granicy małej brody
i zbierała się do skoku. W dół. Niespokojnie kołysana niepojętym
powiewem oderwała się w końcu od twarzy i spadała. Leciała
mieniąc się i błyszcząc. Brokatowe drobiny powietrza pierzchły
przed nią zupełnie jakby pędziła z niesamowitą prędkością i
odpychała jej swoim pędem od siebie. Kiedy dotknęła podłogi
dudniący łoskot przeciął ciszę zatrzymanego czasu. Powietrze
zadrżało wyczuwalnie jak zmącona woda. Koń, którego mama
głaskała dziko zarżał, Zarzucił głową uwalniając się od
dotyku i spojrzenia mamy. Stanął dęba wierzgając i rżąc. Z
zawziętością walił kopytami w niewielkie drzwi boksu dopóki
drewno z jękiem nie poddało i nie ustąpiło otwierając drogę do
wolności. Jeszcze raz stanął dęba zarżał i wybiegł ze stajni.
Karolina leżała na podłodze po przeciwnej stronie przy otwartym
boksie. Skulona cicho płakała i drżała. Postać unosząca się
nad mamą odwróciła swoją uwagę od niej. Powietrze zawirowało,
zatrzeszczało. Czuć było w nim złość. Czyjąś złą wolę.
Mama bezgłośnie poruszyła ustami. Starała się coś powiedzieć,
wykrzyczeć. Światło, którym przedtem żarzyło się jej ciało,
zajaśniało. Stawało się coraz jaśniejsze a im jaśniej świeciło
tym bardziej obejmowało sobą wszystko wokół. Opuszczona wzdłuż
ciała ręka zacisnęła dłoń w pięść. Postać niczym smuga
dymu, obłok pary rozciągnęła się w długi pas i zawirowała jak
wstęga tworząc wir nad głową mamy. Wir nie dopuszczał światła.
Światło subtelnie umykało przed dotknięciami smugi. Cała zła
wola skoncentrowana była nad głową mamy. Światło
rozprzestrzeniało się po stajni. Delikatnym, ciepłym dotykiem
objęło Karolinę zasłaniając ją przed obłokiem. W drzwiach
stajni stukot kopyt więcej niż jednego konia oznajmił, ze nie są
już sami. Światło dosięgło linii drzwi zaczęło wylewać się
na zewnątrz. Trzy końskie głowy ostrożnie zanurzyły się w
świetle i weszły do stajni. Biała nakrapiana klacz o silnej
budowie zarżała i podeszła do Karoliny leżącej nadal na
podłodze. Karolina nie drżała. Światło ogrzało ją. Klacz
trąciła Karolinę głową delikatniej. Karolina cicho jęknęła
ale nie ruszyła się. Klacz pochrapując trąciła ją mocniej,
później zaczęła skubać jej włosy. Karolina zajęczała
głośniej, załkała i poruszyła głową. Próbowała podnieść
się ale czuła że nie poradzi sobie z takim wyzwaniem. Nakrapiana
klacz podstawiła jej swoją głowę. Pomimo zalewającego wszystko
światła Karolina widziała wyraźnie jej wielki czarne oczy. Było
oczywiste, że klacz szaleje ze strachu. Mimo to nie dawała za
wygraną. Ta myśl pomogła Karolinie uchwycić się grzywy i
podnieść. Wspólnymi siłami dotarły do drzwi. Kiedy Karolina
przekraczała niewidzialną granicę powietrze za nią po raz kolejny
zawirowało potężnie. Światło jakby przygasło i cofnęło się.
Na środku stajni, tuż przy boku mamy ogromny czarny ogier stał
dęba i wierzgał kopytami napierając na wstęgę. Podobnie jak
nakrapiana klacz był przerażony. Z pyska toczyła mu się piana a
grzbiet lśnił od potu. Przerażający wrzask powalił Karolinę z
powrotem na kolana. Przycisnęła ręce do uszu. Chcąc zagłuszyć
wrzask sama zaczęła krzyczeć. Krzyczała z całej siły ale wrzask
wdzierał się przez skórę. Czarny ogier w ostatecznej desperacji
jeszcze raz stanął dęba i z całej siły uderzył w obłok
kopytami rżąc przeraźliwie niemalże wyjąc. Mama z trudem
opuściła rękę, którą wcześniej dotykała konia stojącego w
boksie. Zacisnęła drugą pięść. Powoli z ogromnym wysiłkiem
odwróciła się twarzą w stronę obłoku. Jej usta poruszały się
wypowiadając słowa, których w tym hałasie nikt nie słyszał. Nie
miało to znaczenia. Mama jakby z mniejszym wysiłkiem, uniosła
twarz i spojrzała prosto w obłok. Obłok zakotłował się.
Skurczył i rozciągnął i znowu skurczył. Mama nadal mówiła.
Uniosła do góry ręce otwartymi dłońmi w górę. Teraz już
krzyczała razem z ogierem zagłuszjąc wrzask rozdzierający
powietrze. Nagle światło zajaśniało mocniej. Nie przestawało
jaśnieć. Objęło sobą na powrót cała stajnię. Cisza.
Oślepiający blask i cisza. Zupełna, całkowita cisza. Karolina
opuściła ręce. Przez moment wystraszyła się, że straciła
słuch. Tuż nad jej głową przeleciała jaskółka śpiewnie
zapowiadając deszcz. Niemalże od razu spadły pierwsze krople.
Duże, ciepłe robiąc dziury w rozgrzanym piasku. Światło w stajni
zniknęło. Czarny ogier cicho pochrapując wyszedł z budynku.
Spojrzał na Karolinę. Wyglądał jakby ktoś go zajeździł. Piana
na pysku, dzikie spojrzenie i spieniony kark. Zarżał cichuteńko i
pokłusował w kierunku brzóz rosnących nad stawem. Deszcz rozpadał
się na dobre. W budynku wsparta o ścianę boksu stała mama. Jej
jasna sukienka nie powiewała. Oczy były znów jej oczami a uśmiech
miał kojące działanie. Karolina podniosła się z kolan, otrzepała
nogi i wolno weszła do stajni, do mamy.
Otoczona lekką mgłą, zostawiając za sobą zapach mięty i bazylii, Tola schodziła ze zbocza. Jej sylwetka przemykała pomiędzy krzewami borówek i jeżyn. Słońce wysoko w górze rozsiewało ciepło równo na wszystko na co padały Jego promienie. Światło przedzierało się pomiędzy gałęziami gęstego lasu głaszcząc delikatnym dotykiem leśne runo, nawet to najbardziej ukryte. Spod stóp Toli pierzchły świerszcze, oburzone, że ktoś przerywa im koncert. Małe skrzypki zatrzeszczały ze złości. Tola spieszyła się na spotkanie i nie dotarła do niej żadna skarga małych oburzonych świerszczy.
Tola spieszyła się na spotkanie z Ukochanym. Zwinnie omijała przeszkody na drodze wiedziona miłością. W domu czeka na nią Jej Ukochany. Oczami Duszy widziała Jego spojrzenie pełne miłości i ciepła. Jego błyszczące oczy w rozradowanej twarzy. Tak, Tola myślami była już przy Ukochanym i nic nie mogło jej zatrzymać. Dotarła na polanę zalaną słońcem. Dobrze znała każdy zakątek polany, każdy liść, każde źdźbło. Widok polany oznaczał, że za chwilę będzie w domu. Po środku polany dumnie rośnie samotny świerk. Jeden jedyny. Choć Tola myślami i sercem była już w domu, jej uwagę przykuło poruszenie na polanie.
Coś było inaczej.
Coś było inaczej. Tola przystanęła i rozejrzała się wkoło. Zza pnia dumnego świerku wyjrzała mała główka. Tuż nad ziemią. W otoczonej złoto brązowymi włosami twarzyczce widać było figlarne oczęta. Główka zamrugała szybko, otworzyła różowe usteczka, zupełnie jakby chciała coś powiedzieć i zniknęła na powrót za drzewem. Zupełnie jakby coś ją tam wciągnęło. Tola stała chwilę niezdecydowana co zrobić, z czym ma doczynienia. Postanowiła sprawdzić cóż to za stworzenie czai się tak blisko jej domu. Postąpiła ostrożnie kilka kroków w kierunku dumnego świerku. Zza drzewa wyraźnie słychać było ożywioną dyskusję. Choć rozmówcy z pewnością starali się być jak najciszej, ich emocje sprawiały, że nie dało się ich nie słyszeć. Tola stanęła niepewna czy powinna się zbliżać. Poczuła znajomy dotyk na swojej dłoni. To Ukochany wyszedł Jej na spotkanie. Widząc, że coś się dzieje podszedł najciszej jak potrafił i ujął dłoń Toli w swoją. Spojrzeli na siebie i w porozumieniu usiedli w pobliżu pnia.
Czekali.
W ciszy, rozmawiając jedynie spojrzeniami. Na polanie zapadła cisza. Słońce obniżyło się nad linię lasu. Świerszcze rozpoczęły swój koncert od początku. Ich mała orkiestra w zapamiętaniu tworzyła wieczorną symfonię. Kiedy wydawało się, że już nic się nie wydarzy, zza pnia wychyliła się mała główka. Za nią kolejno troszkę wyżej następna i następna. Wpatrzone w Tolę i Ukochanego bystrymi spojrzeniami pełnymi pytań, zastygły w bezruchu. Tylko ich oczy mieniły się jak kryształy. Wszystkie głowy miały twarzyczki otoczone złoto brązowymi włosami pospinanymi na różne sposoby. Z cichym westchnieniem rezygnacji nagle pojawiła się kolejna głowa. Większa od pozostałych. Z twarzą otoczoną krótkimi zmierzwionymi włosami i oczami pełnymi strachu. Ukochany lekko ścisnął Tolę za rękę dając jej znak żeby została na miejscu. Wstał i ostrożnie wyciągnął rękę przed siebie w geście pojednania i przywitania. W momencie kiedy postąpił krok do przodu zza drzewa wyłoniła się kolejna głowa. Wyżej od pozostałych. Znacznie wyżej. W jej twarzy groźnie błyszczały oczy zdecydowanym spojrzeniem. Głowa wyciągnęła długie ramię i objęła obronnym gestem pozostałe głowy nie spuszczając z oczu Ukochanego. Było pewne, że jeśli cokolwiek zagrozi małym głowom, On stanie się nieobliczalny. Ukochany całym sobą poczuł emocje Opiekuna małych głów. Twarz Ukochanego rozjaśnił uśmiech pełen zrozumienia. Uśmiech ciepły, kochający wszelkie stworzenie. Opiekun małych głów zamruczał coś pod nosem i postąpił krok do przodu. Był wysoki, choć nie bardzo. Młody, choć nie bardzo. Wysunął rękę przed siebie dłonią do góry. Choć gest był gestem pokojowym i pełnym poddania to spojrzenie wyraźnie mówiło, że ten gest jest gestem woli, nie słabości.
Tola podniosła się szybko i podeszła do Ukochanego. Stanęła u Jego boku i również wyciągnęła ręce przed siebie.
Tak właśnie było Kochani, kiedy pierwszy raz spotkali się. Ale to było dawno temu, bardzo dawno. Wiele słów, wiele miłości temu.
Oparta o barierkę na balkonie rozkoszując się pierwszymi, rozgrzewającymi promieniami słońca, stała kobieta. Jej drobna sylwetka zalana była słonecznym światłem zacierającym kontury postaci, rysy i kolory.
Południe. Wczesna wiosna. Może wcale nie wczesna. Może późna, a może nie.
Ten sam widok. Od lat. Trawa tak świeża, taka soczysta. Skąpana w słońcu.
“Czy jest farba w kolorze młodej trawy, zalanej promieniami południowego słońca? Nie mam pojęcia. Pewnie jest.”
Co roku ten sam widok za oknem. Te same drzewa, krzaki, kwiaty zdobiące trawnik. Te same odgłosy. Ptaki, pobliska szkoła. Kiedy tak stoi i zamyka oczy słyszy z daleka jak tramwaj tłucze się po torach. Samochody, ludzie i syreny. Zimą jest tak cicho. Teraz jest czas wszechogarniającej wrzawy. Kiedy słońce rozgrzeje ziemię, do śmiechu dzieci w parku dołączy się ludzki szum basenu. Cudownie tak stać w słońcu i móc zapaść się w siebie, a w zasadzie w nigdzie.
Pierwszy raz czuję się wyrwana z kontekstu stojąc tak na balkonie. Nie jestem u siebie. - dziwny dreszcz przepełzł jej przez plecy, zostawiając niemiłe poczucie jak po kopnięciu prądem - Zawsze wiosną towarzyszyło mi poczucie przynależności do pięknej jabłoni, która kwitnie tuż za balkonem, do bzów i forsycji, do tej trawy i kotów wylegujących się w słońcu. Tak miało być. Tym razem jest inaczej. Stoję i widzę. Tylko widzę. Stokrotki i mlecze i te fioletowe. Ale nie są moje, ani ja ich. Jest inaczej. Coś wyrwało moje korzenie.
Na przeciwko za płotem rośnie brzoza. Pamięta ją. Razem dorastały. Obie były tak samo smukłe, wydawać się mogło łatwe do złamania. Teraz Ona sięga wyżej niż okna balkonu. Jest wysoka, silna i dostojna. Od dołu cała porośnięta bluszczem. Owinął Ją niczym pokrowiec na wszystko. Przydałby się taki pokrowiec. Trochę po lewo rosną topole. One były tu zawsze. Kiedyś w ich koronach tańczyły indianki. Teraz już nie tańczą.
Kobieta ukryła twarz w dłoniach i przez chwilę pocierała nimi po rozgrzanej skórze. Czarny kot, który postanowił sprawdzić co się dzieje, otarł się o jej nogi i cicho miałknął chcąc zaznaczyć swoją obecność, żeby wiedziała, że nie jest sama.
Rozłożyła ręce i uniosła twarz do słońca. Stała tak chciwie łapiąc każdy promień, nie chcąc uronić choćby ułamka tego ciepła. Zapomniała o topolach, indiankach i o korzeniach. Płynące po niebie chmury stopniowo zmieniały swoje fantastyczne kształty. Na błękitnym niebie wyraźnie odcinały się białym kolorem. Białe i spokojne jak żaglowce zajęte były swoim kursem, swoją drogą.
Ciemno, nocna cisza na
osiedlu powoli oblepia wszystkie budynki. W pokoju sztuczne światła samochodów
z ulicy tańczą na ścianach tworząc niepowtarzalne, tajemnicze cienie.
Ki położyła się na łóżku
i przykryła kołdrą. Kołdra była chłodna i przyjemnie ciężka. Obok skulony i
opatulony w swoją kołdrę cicho pochrapywał Pan Mąż.
Ki leżała na plecach
wyciągnięta jak struna z rękoma zarzuconymi daleko nad głową i wyciągniętymi
nogami skrzyżowanymi w kostkach. Czuła jak odpływa z niej zmęczenie jak jej
ciało rozpręża się po intensywnym dniu. Jakby płynęła łódką lekko kołysaną
przez miękkie fale.
Czuła jak każdy kręg
kręgosłupa ziewa i sennie się przeciąga rozprostowując i rozprężając napięcie
pomiędzy sobą a sąsiadem. Mięśnie podają sobie na noc ostatnie pozdrowienie i
zapadają w sen. Ki spojrzała w swoje ulubione wielkie okno. Ten moment kiedy
wszyscy już śpią. Dom wypełniają spokojne oddechy a za oknem widać ciemne niebo, sylwetki
drzew, chmury, gwiazdy, wiatr, co noc inaczej, niespodziewanie. Zobaczyła jak za
wielkim oknem ciężkim, posuwistym krokiem przeszedł olbrzym Zin – wracał do
swojego domu i wydał się Ki taki smutny. Może też był zmęczony. W zasadzie nie
widziała jego twarzy bo okno jest na wysokości mniej więcej kolan. Tylko jego
zwisające ręce, takie bezwładne wydały się jej smutne.
Kołdra przestała być
ciężka. Sen powoli pozbawiał czucia. Dwa dorodne kraby kamczackie przebiegły przez pokój hałasując przy tym okropnie swoimi
twardymi odnóżami. Pora kiedy gaśnie w domu światło jest idealna do dzikich
gonitw i zabaw.
Ki przeciągnęła się
ostatni raz i przekręciła na bok. Pogłaskała Pana Męża po głowie, zamknęła oczy
w cichym oczekiwaniu na sen. Nogi i ręce zawsze zasypiają pierwsze. Przyjemnie
znikają jakby wymazał je ktoś gumką do ścierania. Głowa, głowa chyba nigdy nie
zasypia. Ciągle produkuje, nawet kiedy oczy i usta śpią głęboko, ona produkuje.
Cisza. Kraby zmęczone padły na swoich miejscach i śpią. Czas płynie po cichu i
po ciemku, też nie sypia. Nieubłaganie nadciąga moment w którym Głowa ma dosyć
kontroli, chce swobodnie produkować co tam się jej uroi. Spokojny oddech
równomiernie unosi klatkę piersiową Ki. Jeszcze ostatnie przebłyski
świadomości, praca, dzieci, zakupy, wyprawa, las, szumi las, zielony szumi las.
Głowa Ki zabiera ją na wyprawę. Daleką wyprawę do zielonego szumiącego lasu w
środku zimy. Stojąc na leśnej ścieżce słucha śpiewu ptaków. Sen.
Pewnego smutnego dnia Pan Parasol wrócił z pracy do domu. Wszedł, zdjął buty, kurtkę, odłożył torbę na półkę. Przysiadł w kuchni na taborecie, czekając aż zagotuje się woda. Chciał napić się herbaty, poczuć ten charakterystyczny smak na języku, ciepło rozlewające się od środka. Chciał odpocząć. Westchnął, przetarł dłońmi twarz. Wsparty na rękach znieruchomiał. Coś jest inaczej, inaczej niż zawsze. Uniósł głowę i rozejrzał się dokoła usiłując załapać, co jest inaczej. Woda w czajniku szumiała coraz głośniej. Zegar tykał. Nie lubię tykających zegarów, zwłaszcza kiedy jest tak cicho – pomyślał i już wiedział. Cisza wdzierała się do uszu ponad szumem wody i tykaniem. Cisza. Gdzie jest mój wszechogarniający hałas? Dopiero teraz zerknął na drzwi lodówki na których przytwierdzona kolorowymi magnezami wisiała duża kartka z czerwonym napisem: „Wyjechałyśmy do lasu z Z. K. Nie czekałyśmy, bo i tak pewnie nie chciałoby Ci się z nami jechać. Całus”.
Czemu akurat z Z. K.? Wyjechałyśmy – co to znaczy? Czemu nie pojechałyśmy albo jesteśmy w...? Kubek zbyt energicznie postawiony na blacie zaprotestował głuchym dźwiękiem. Herbata zalana wodą roztoczyła aromat w kuchni. Zastanawiając się dlaczego i jak to możliwe, Pan Parasol pomaszerował do pokoju. Łóżko – choć nie wydawało absolutnie żadnych dźwięków – wyraźnie wołało i kusiło. Ulokowawszy się na nim Pan Parasol zapadł w sen w zasadzie błyskawicznie. Koty mruczały w nogach, wtulone grzały sobą kolana. Sen.
Ze snu zbudziło go niejasne, irytujące uczucie niepokoju. Im bardziej czuł się obudzony, tym bardziej był zaniepokojony. Rodzina... gdzieś w sobie zobaczył swoje Dziewczyny. Były smutne i wystraszone.
Wstał. Nie wiedział, co ma ze sobą zrobić. Przecież to tylko jakieś senne majaki – pomyślał, a jednak czuł, że to wcale nie są majaki, że dzieje się coś złego, że jego Dziewczyny są zagrożone. Z. K. – tak, to na pewno jej sprawka. Nigdy jej nie ufał, taka sztucznie miła, ze złym błyskiem w oczach. Tylko co teraz, przecież nie ma pojęcia, gdzie one są. Do lasu, ale którego, gdzie? Co robić? Właściwie nie zastanawiał się zbyt długo, bo tak naprawdę już wiedział, co ma zrobić. Otworzył drzwi od balkonu i wyszedł na zewnątrz. Rozpostarł swoje szerokie ramiona. Pomóż mi, znajdź je – wyszeptał. Liście zawirowały, wrony zaskrzeczały i umknęły. Ze wschodu nadciągnął Wiatr. Otoczył Pana Parasola swoim objęciem i poderwał Go do góry. Pan Parasol nie czuł lęku, choć pierwszy raz w życiu był porwany przez Wiatr. Wiatr był w dotyku miękki, ale czuć było jego siłę, siłę i ciepło. Trochę jakby biło w nim serce lub jakby sam był sercem. Poszybowali razem nad parkiem, nad osiedlem, nad miastem. Szybowali długo, a z każdą chwilą Pan Parasol czuł, jak przybywa mu siły, poczucia, że z Wiatrem może wszystko. Stalowe, pierzaste chmury płynęły po niebie tak blisko, że Pan Parasol mógł ich dotknąć. Promienie słońca tańczyły między nimi jak szalone tancerki, próbując je rozgonić i odsłonić niebo. Wiatr wiał, a Pan Parasol był gotowy... Wiedział to całym sobą. Nie miał pojęcia, co go spotka, nie wiedział, co zastanie na miejscu ani gdzie to miejsce jest, ale całym sobą wiedział, że jest gotowy. Poczuł jak opadają w dół. Pod nimi ciemny las kłębił korony drzew gęsto, nieprzeniknienie. Im byli bliżej, tym wyraźniej widział pośród drzew polanę. Polana nie pasowała do reszty krajobrazu. Wyglądała zupełnie jakby ktoś wyrwał kępkę kłaków z wielkiego, owłosionego cielska. Spadał niżej i niżej, a na polanie zaczęły rysować się kształty. Małe, niewyraźne, niedoskonałe. Teraz już widział pięć różnych sylwetek, rozsypanych po polanie w dziwnej kompozycji. Widok ponownie wzbudził w Panu Parasolu niepokój. Było w nim coś niesamowitego, coś groźnego. Niżej, niżej.
Sylwetki nabrały wyraźnych kształtów, miały swoje granice i każda była osobno. Nie tylko stały w pewnej odległości od siebie, ale były osobno, oddzielnie. Samotność i lęk. Cztery postacie otaczała przedziwna ciemna aura, jakby były zamknięte w bańkach ze strachem. Nad nimi górowała postać Z. K. Była inna niż ją zapamiętał. Nie była kobietą, ale nie była też mężczyzną. Tylko zły błysk w oczach był ten sam. Usta Z. K. poruszały się prawie niedostrzegalnie, cienką stróżką wyciekał z nich jakby dym. Dym, z którego zbudowane były bańki.
Pan Parasol zatrzymał się. Chciał mieć dobry ogląd całości, chciał ją ogarnąć. Rozejrzał się dokoła. Jego Dziewczyny bezgłośnie łkały skulone w bańkach. Widział jak ich skóra zmienia kolor, jak staje się zimna, bez życia. Nie, to nie było fizyczne. To było gorsze, to było nieskończone i niekończące się. Zrozumiał, że Z. K. może tak je trzymać przez wieki, ciągle karmiąc się ich rozpaczą. Bo już rozumiał, że to proces, że jeszcze może go przerwać, ale musi się spieszyć. Teraz pożerał ich dusze strach, żeby zrobić miejsce rozpaczy, którą – gdy dojrzeje – karmić się będzie Z. K. To tak jakby założyła sobie sad, a rozpacz to jabłka zdobiące czerwonymi kulami drzewo wśród zielonych liści. Przed oczami stanął mu obraz z dzieciństwa, kiedy jeszcze nie był Panem Parasolem... piękne drzewa uginające się pod ciężarem dojrzałych owoców. Poczuł się szczęśliwy. Spojrzał na Z. K.
Z. K. drgnęła, zamrugała oczami i zamachała długimi szponiastymi rękoma. Jej ręce były jak rysunek, na który rozlała się woda – niewyraźne, rozmyte... Zamknęła usta. Dym zniknął. Pan Parasol widział jak wciąga powietrze nosem, jakby przygotowywała się do zdmuchnięcia świeczek na urodzinowym torcie. Uśmiechnął się na samą myśl o tortach, które robi Mama – tych przypalonych, z rozlanym kremem, przepysznych...
Z. K. raptownie odwróciła głowę w jego stronę. Zły blask w oczach zapłonął błękitnym ogniem. Odchyliła się do tyłu i z całą mocą wydmuchała chmurę dymu w stronę Pana Parasola. Na szczęście Pan Parasol nawet przez chwilę nie był sam. Nawet wtedy, gdy o tym nie pamiętał pochłonięty obserwacją i wspomnieniami, Wiatr ciągle był przy nim. Był pod nim, z boku, nad, przed i za. Bez trudu rozwiał chmurę dymu. Choć Pan Parasol widząc jak dym pędzi był pewien, że już po nim, że za chwilę dołączy do swoich Dziewczyn, dla Wiatru taki pocisk był fraszką-igraszką. Po dymie nie było śladu. Dziki okrzyk złości wydobył się z gardła Z. K. Twarz nie była już twarzą, usta ustami. Otwór wyzierający pośrodku tego, co było twarzą Z. K. powiększał się szybko, a z jego wnętrza dochodziły głosy jakby odległej burzy. Może nie we wszystkich Parasolach, ale w niektórych, tych szczególnych, tkwi głęboko ukryta broń. Szpada cienka jak igła i mocna jak miecz wikingów. Pod rączką piękną i zdobioną, uśpiona czeka na moment, kiedy będzie potrzebna. Pan Parasol rzucił się błyskawicznie w dół niesiony Wiatrem, który nieustannie rozwiewał dym wydobywający się w ogromnych ilościach z ust Z. K.
Na polanie zrobiło się ciemno, ciemność gęstniała w mgnieniu oka. W tej gęstości Pan Parasol połyskiwał wydobytą szpadą. Gwałtowny Wiatr otoczył go ochronną kulą. Pan Parasol wiedział, że ma tylko jedną szansę, by uratować Dziewczyny. Miał świadomość, że jest źle, bardzo źle... Pojawiło się zwątpienie. Takie malutkie, wręcz niezauważalne, gdzieś głęboko w myślach, nie do końca uświadomione. Nie popadaj w zwątpienie – ta myśl przeszyła jego umysł jak błyskawica. A więc tak chcesz to załatwić? – w sercu Pana Parasola po raz pierwszy od wielu lat obudził się gniew. Prawdziwy mocny gniew, nie złość, nie niezadowolenie, zdenerwowanie czy rozdrażnienie. Gniew jak ogień rozpalił jego serce i oczyścił umysł z wątpliwości. Oczy rozbłysły, twarz stężała w podjętym postanowieniu. Z wysoko uniesioną szpadą naparł wprost na Z. K., która stała z uniesionymi do góry rękoma jak konary starego, uschniętego drzewa. Szybkim, zwinnym ruchem przyskoczył, przeniósł ciężar na lewą nogę, wychylił się do tyłu lekko skręcając biodra i z całej siły ciął zastygłą postać Z. K. poniżej tego, co kiedyś stanowiło głowę. Dziki wrzask wyrwał się z piersi Pana Parasola dodając cięciu dodatkowej siły. Niby-głowa potoczyła się po polanie. Z miejsca cięcia wypłynął ciemny płyn zalewając resztę postaci i rozpuszczając ją. W jej wnętrzu trwała burza. Pioruny błyskały raz po raz, głuche grzmoty dudniły. Pan Parasol ciężko dysząc stał ze zmierzwionymi włosami i uniesioną, gotową do ataku szpadą. Jego serce łomotało jak oszalałe. Po chwili ciemność na polanie zaczęła się przecierać. Z. K. spróchniała i rozsypała się po polanie, a Wiatr rozniósł jej proch na wszystkie strony świata. Pan Parasol opuścił szpadę dopiero wtedy, gdy na polanie zrobiło się na tyle jasno, że zobaczył swoje Dziewczyny zamknięte w bańkach. Bańki nie były już przejrzyste, wyglądały jak wielkie jaja, chropowate i nakrapiane. Jedno z jaj zaczęło się kołysać. Pan Parasol podszedł do jaja i położył na nim dłoń. Z zewnątrz jajo okazało się kruche, lecz pod dotykiem dłoni zaczęło się rozsypywać jak piasek. Ze środka, powoli, prostując się i odruchowo układając włosy, wyszła Karolina. Wyglądała na zaspaną i zdezorientowaną. Stanęła na polanie i rozglądała się wokoło z rozchylonymi ustami i oczami wielkości podkładek pod szklanki.
- Co to? – wymamrotała niepewnie. - Jak to? Miałam taki sen... – spojrzała na Pana Parasola a jej twarz rozjaśnił uśmiech. Szybkim krokiem podeszła do niego i zarzuciwszy ręce na szyję, wtuliła się w tatę najmocniej jak umiała. Cicho płakała z ulgi i radości na wspomnienia strachu, który jeszcze przed chwilą czuła. Pan Parasol otulił ją ramionami i przycisnął do piersi. Drugie jajo zakołysał się i trzecie. Chwycił Karolinę za rękę i podeszli do jaj. Pan Parasol położył dłoń na tym, które kołysało się bliżej niego i skinieniem głowy dał znak Karolinie, żeby zrobiła to samo z jajem obok niej. Karolina położyła dłoń na jaju. Jaja rozsypały się a ze środka wyszły zaspane i zdezorientowane Dziewczyny, Małgosia i Lidia.
Rozejrzały się dokoła i obie marszcząc małe noski zaczęły cicho płakać. Stanęli Wszyscy razem tuląc się do siebie wzajemnie. Trwali tak razem jakiś czas a chmury płynęły po niebie, promienie słońca tańczyły pomiędzy chmurami, Wiatr wiał.
- Mama? - Lidia pociągając nosem odsunęła się od reszty i rozglądała po polanie w poszukiwaniu Mamy. Tata spojrzał na Karolinę i skinął głową. Karolina już wiedziała, wzięła za rękę Małgosię i podeszły do Lidii. Jej mała pulchna dłoń ścisnęła dłoń Małgosi. Tata chwycił za rękę Karolinę i razem podeszli do ostatniego jaja. Jajo jakby wiedziało zakołysało się lekko. Stanęli do koła i położyli dłonie na chropowatej powierzchni. Jajo rozsypało się. W środku stała uśmiechnięta Mam, która wcale nie wyglądała na zaspana ani zdezorientowaną. Podeszła do Dziewczyn i każdą pogłaskała po głowie uśmiechając się przy tym promiennym uśmiechem. Stanęła przed Tatą - małą dłonią pogładziła go po policzku, poprawiła zmierzwione włosy. Stali tak i uśmiechali się do siebie i przez jedna małą chwilę byli tylko Oni.
Tata pochylił się nad Mamą i pocałował ją opowiadając pocałunkiem wszystko co się wydarzyło i co czuł. Dziewczyny zaczęły chichotać. Lidia natychmiast podbiegła żeby też się przytulić, Karolina przewracała oczami i robiła głupie miny, a Małgosia podeszła i objęła Mamę i Tatę swoimi szczupłymi ramionami. Pan Parasol uniósł głowę, spojrzał w niebo.
- Dziękuję - wyszeptał. Wiatr powiał silniej, drzewa zaszumiały.
Czas wracać - pomyślał i nie wiedział czy ta myśl była z niego czy nie.
Ścisnął raz jeszcze wszystkie Dziewczyny razem, aż zapiszczały radośnie. Odszedł kilka kroków i rozłożył ramiona na całą swoją objętość tak żeby cała czwórka mieściła się wygodnie pomiędzy nimi. Dziewczyny trochę zdziwione jedna po drugiej pozwalały się ulokować w tych objęciach.
Wiatr powiał silniej i silniej obejmując na powrót Pana Parasola. Poderwał Go razem z Dziewczynami do góry wysoko. Zakołysał i polecieli w drogę powrotną. Z ich oczu znikała po woli polana, później las. Z serc znikały resztki smutku, lęku. Lecieli wysoko ponad budynkami wyglądającymi jak zabawki, ponad ludźmi malutkimi jak mrówki. Dziewczyny łykając powietrze ze śmiechem pokazywały sobie różne rzeczy w dole.
Pan Parasol odpoczywał, bo są takie zajęcia, które nie męczą Parasoli, które są dla nich zwyczajne. Taką sprawą jest osłanianie.
- Mamuśśśś, zrób mi
jeść bo jestem straszszsznie głodna - Lidia wpada do kuchni z głodowym
zaśpiewem na ustach.
Zaskrzypiały drzwi od
lodówki. Szybkie, oceniające spojrzenie. Nic nie ma. Cichy trzask plask, drzwi
zamknięte. Zamrażalnik. Drzwi skrzypnęły.
- Mogą być pierogi z
truskawkami? - Mama z głową w zamrażalniku szeleści i szura czymś. Myśli szybko
biegną przez głowę „Czemu zamra - żalnik? Czy ktoś czegoś żałuje, że tu zostawia,
czy że musi wyjąć?”
- Tak, tak. Tylko
szybciutko mammmuuuuś, zrób je szybciutko!
Gorąca woda z kranu
leje się do małego garnka. Nad garnkiem unosi się lekka para. W domu jest
zimno. Zawsze o tej porze roku w domu jest zimno. Później kiedy kaloryfery będą
gorące to się zmieni, ale teraz kiedy za oknem jesień łzawo mży i szarpie smutne
drzewa wiatrem, w domu jest zimno. Napełniony wodą garnek Mama postawiła na
kuchence. Zapaliła gaz, osoliła wodę. Za
oknem stalowo bure niebo wisiało metr nad poszarpanymi drzewami. Zimno.
Lidia siedziała na
blacie i mlaszcząc żuła piernika. Mama krzątała się po kuchni przygotowując
sobie kawę. Wstawiła kawiarkę na ogniu.
- O czym chciałabyś, żebym
napisała historię? – kot Mieczysław zdzierał pazury na niewielkiej, drewnianej
skrzyneczce z herbatą absolutnie nic sobie nie robiąc z jakże istotnych rozmów. Dźwięk tępionych
na skrzyneczce pazurów przyprawiał o dreszcz na karku i lekki szczękościsk. Z
tego kot Mieczysław również nic sobie nie robił. Mama zapatrzyła się na kota.
- O, o, o, o – Lidia nie
mogła się zdecydować – o mlllemamam i o lummmama i o plllap – wymlaskała każdy
wybór zatwierdzając energicznym kiwnięciem głowy.
- O czym?
- O mlekach, o ludzi,
o pierogach i o kawie i dziękuję Ci za to, że mi zrobiłaś.