Strony

poniedziałek, 30 grudnia 2013

Noc


Ciemno, nocna cisza na osiedlu powoli oblepia wszystkie budynki. W pokoju sztuczne światła samochodów z ulicy tańczą na ścianach tworząc niepowtarzalne, tajemnicze cienie.
Ki położyła się na łóżku i przykryła kołdrą. Kołdra była chłodna i przyjemnie ciężka. Obok skulony i opatulony w swoją kołdrę cicho pochrapywał Pan Mąż.
Ki leżała na plecach wyciągnięta jak struna z rękoma zarzuconymi daleko nad głową i wyciągniętymi nogami skrzyżowanymi w kostkach. Czuła jak odpływa z niej zmęczenie jak jej ciało rozpręża się po intensywnym dniu. Jakby płynęła łódką lekko kołysaną przez miękkie fale.
Czuła jak każdy kręg kręgosłupa ziewa i sennie się przeciąga rozprostowując i rozprężając napięcie pomiędzy sobą a sąsiadem. Mięśnie podają sobie na noc ostatnie pozdrowienie i zapadają w sen. Ki spojrzała w swoje ulubione wielkie okno. Ten moment kiedy wszyscy już śpią. Dom wypełniają spokojne oddechy  a za oknem widać ciemne niebo, sylwetki drzew, chmury, gwiazdy, wiatr, co noc inaczej, niespodziewanie. Zobaczyła jak za wielkim oknem ciężkim, posuwistym krokiem przeszedł olbrzym Zin – wracał do swojego domu i wydał się Ki taki smutny. Może też był zmęczony. W zasadzie nie widziała jego twarzy bo okno jest na wysokości mniej więcej kolan. Tylko jego zwisające ręce, takie bezwładne wydały się jej smutne.
Kołdra przestała być ciężka. Sen powoli pozbawiał czucia. Dwa dorodne kraby kamczackie  przebiegły przez pokój hałasując przy tym okropnie swoimi twardymi odnóżami. Pora kiedy gaśnie w domu światło jest idealna do dzikich gonitw i zabaw.

Ki przeciągnęła się ostatni raz i przekręciła na bok. Pogłaskała Pana Męża po głowie, zamknęła oczy w cichym oczekiwaniu na sen. Nogi i ręce zawsze zasypiają pierwsze. Przyjemnie znikają jakby wymazał je ktoś gumką do ścierania. Głowa, głowa chyba nigdy nie zasypia. Ciągle produkuje, nawet kiedy oczy i usta śpią głęboko, ona produkuje. Cisza. Kraby zmęczone padły na swoich miejscach i śpią. Czas płynie po cichu i po ciemku, też nie sypia. Nieubłaganie nadciąga moment w którym Głowa ma dosyć kontroli, chce swobodnie produkować co tam się jej uroi. Spokojny oddech równomiernie unosi klatkę piersiową Ki. Jeszcze ostatnie przebłyski świadomości, praca, dzieci, zakupy, wyprawa, las, szumi las, zielony szumi las. Głowa Ki zabiera ją na wyprawę. Daleką wyprawę do zielonego szumiącego lasu w środku zimy. Stojąc na leśnej ścieżce słucha śpiewu ptaków. Sen.

wtorek, 24 grudnia 2013

Pan Parasol

Pewnego smutnego dnia Pan Parasol wrócił z pracy do domu. Wszedł, zdjął buty, kurtkę, odłożył torbę na półkę. Przysiadł w kuchni na taborecie, czekając aż zagotuje się woda. Chciał napić się herbaty, poczuć ten charakterystyczny smak na języku, ciepło rozlewające się od środka. Chciał odpocząć. Westchnął, przetarł dłońmi twarz. Wsparty na rękach znieruchomiał. Coś jest inaczej, inaczej niż zawsze. Uniósł głowę i rozejrzał się dokoła usiłując załapać, co jest inaczej. Woda w czajniku szumiała coraz głośniej. Zegar tykał. Nie lubię tykających zegarów, zwłaszcza kiedy jest tak cicho – pomyślał i już wiedział. Cisza wdzierała się do uszu ponad szumem wody i tykaniem. Cisza. Gdzie jest mój wszechogarniający hałas? Dopiero teraz zerknął na drzwi lodówki na których przytwierdzona kolorowymi magnezami wisiała duża kartka z czerwonym napisem: „Wyjechałyśmy do lasu z Z. K. Nie czekałyśmy, bo i tak pewnie nie chciałoby Ci się z nami jechać. Całus”.
Czemu akurat z Z. K.? Wyjechałyśmy – co to znaczy? Czemu nie pojechałyśmy albo jesteśmy w...? Kubek zbyt energicznie postawiony na blacie zaprotestował głuchym dźwiękiem. Herbata zalana wodą roztoczyła aromat w kuchni. Zastanawiając się dlaczego i jak to możliwe, Pan Parasol pomaszerował do pokoju. Łóżko – choć nie wydawało absolutnie żadnych dźwięków – wyraźnie wołało i kusiło. Ulokowawszy się na nim Pan Parasol zapadł w sen w zasadzie błyskawicznie. Koty mruczały w nogach, wtulone grzały sobą kolana. Sen.

Ze snu zbudziło go niejasne, irytujące uczucie niepokoju. Im bardziej czuł się obudzony, tym bardziej był zaniepokojony. Rodzina... gdzieś w sobie zobaczył swoje Dziewczyny. Były smutne i wystraszone.



Wstał. Nie wiedział, co ma ze sobą zrobić. Przecież to tylko jakieś senne majaki – pomyślał, a jednak czuł, że to wcale nie są majaki, że dzieje się coś złego, że jego Dziewczyny są zagrożone. Z. K. – tak, to na pewno jej sprawka. Nigdy jej nie ufał, taka sztucznie miła, ze złym błyskiem w oczach. Tylko co teraz, przecież nie ma pojęcia, gdzie one są. Do lasu, ale którego, gdzie? Co robić? Właściwie nie zastanawiał się zbyt długo, bo tak naprawdę już wiedział, co ma zrobić. Otworzył drzwi od balkonu i wyszedł na zewnątrz. Rozpostarł swoje szerokie ramiona. Pomóż mi, znajdź je – wyszeptał. Liście zawirowały, wrony zaskrzeczały i umknęły. Ze wschodu nadciągnął Wiatr. Otoczył Pana Parasola swoim objęciem i poderwał Go do góry. Pan Parasol nie czuł lęku, choć pierwszy raz w życiu był porwany przez Wiatr. Wiatr był w dotyku miękki, ale czuć było jego siłę, siłę i ciepło. Trochę jakby biło w nim serce lub jakby sam był sercem. Poszybowali razem nad parkiem, nad osiedlem, nad miastem. Szybowali długo, a z każdą chwilą Pan Parasol czuł, jak przybywa mu siły, poczucia, że z Wiatrem może wszystko. Stalowe, pierzaste chmury płynęły po niebie tak blisko, że Pan Parasol mógł ich dotknąć. Promienie słońca tańczyły między nimi jak szalone tancerki, próbując je rozgonić i odsłonić niebo. Wiatr wiał, a Pan Parasol był gotowy... Wiedział to całym sobą. Nie miał pojęcia, co go spotka, nie wiedział, co zastanie na miejscu ani gdzie to miejsce jest, ale całym sobą wiedział, że jest gotowy. Poczuł jak opadają w dół. Pod nimi ciemny las kłębił korony drzew gęsto, nieprzeniknienie. Im byli bliżej, tym wyraźniej widział pośród drzew polanę. Polana nie pasowała do reszty krajobrazu. Wyglądała zupełnie jakby ktoś wyrwał kępkę kłaków z wielkiego, owłosionego cielska. Spadał niżej i niżej, a na polanie zaczęły rysować się kształty. Małe, niewyraźne, niedoskonałe. Teraz już widział pięć różnych sylwetek, rozsypanych po polanie w dziwnej kompozycji. Widok ponownie wzbudził w Panu Parasolu niepokój. Było w nim coś niesamowitego, coś groźnego. Niżej, niżej.
Sylwetki nabrały wyraźnych kształtów, miały swoje granice i każda była osobno. Nie tylko stały w pewnej odległości od siebie, ale były osobno, oddzielnie. Samotność i lęk. Cztery postacie otaczała przedziwna ciemna aura, jakby były zamknięte w bańkach ze strachem. Nad nimi górowała postać Z. K. Była inna niż ją zapamiętał. Nie była kobietą, ale nie była też mężczyzną. Tylko zły błysk w oczach był ten sam. Usta Z. K. poruszały się prawie niedostrzegalnie, cienką stróżką wyciekał z nich jakby dym. Dym, z którego zbudowane były bańki.
Pan Parasol zatrzymał się. Chciał mieć dobry ogląd całości, chciał ją ogarnąć. Rozejrzał się dokoła. Jego Dziewczyny bezgłośnie łkały skulone w bańkach. Widział jak ich skóra zmienia kolor, jak staje się zimna, bez życia. Nie, to nie było fizyczne. To było gorsze, to było nieskończone i niekończące się. Zrozumiał, że Z. K. może tak je trzymać przez wieki, ciągle karmiąc się ich rozpaczą. Bo już rozumiał, że to proces, że jeszcze może go przerwać, ale musi się spieszyć. Teraz pożerał ich dusze strach, żeby zrobić miejsce rozpaczy, którą – gdy dojrzeje – karmić się będzie Z. K. To tak jakby założyła sobie sad, a rozpacz to jabłka zdobiące czerwonymi kulami drzewo wśród zielonych liści. Przed oczami stanął mu obraz z dzieciństwa, kiedy jeszcze nie był Panem Parasolem... piękne drzewa uginające się pod ciężarem dojrzałych owoców. Poczuł się szczęśliwy. Spojrzał na Z. K.
Z. K. drgnęła, zamrugała oczami i zamachała długimi szponiastymi rękoma. Jej ręce były jak rysunek, na który rozlała się woda – niewyraźne, rozmyte... Zamknęła usta. Dym zniknął. Pan Parasol widział jak wciąga powietrze nosem, jakby przygotowywała się do zdmuchnięcia świeczek na urodzinowym torcie. Uśmiechnął się na samą myśl o tortach, które robi Mama – tych przypalonych, z rozlanym kremem, przepysznych...
Z. K. raptownie odwróciła głowę w jego stronę. Zły blask w oczach zapłonął błękitnym ogniem. Odchyliła się do tyłu i z całą mocą wydmuchała chmurę dymu w stronę Pana Parasola. Na szczęście Pan Parasol nawet przez chwilę nie był sam. Nawet wtedy, gdy o tym nie pamiętał pochłonięty obserwacją i wspomnieniami, Wiatr ciągle był przy nim. Był pod nim, z boku, nad, przed i za. Bez trudu rozwiał chmurę dymu. Choć Pan Parasol widząc jak dym pędzi był pewien, że już po nim, że za chwilę dołączy do swoich Dziewczyn, dla Wiatru taki pocisk był fraszką-igraszką. Po dymie nie było śladu. Dziki okrzyk złości wydobył się z gardła Z. K. Twarz nie była już twarzą, usta ustami. Otwór wyzierający pośrodku tego, co było twarzą Z. K. powiększał się szybko, a z jego wnętrza dochodziły głosy jakby odległej burzy. Może nie we wszystkich Parasolach, ale w niektórych, tych szczególnych, tkwi głęboko ukryta broń. Szpada cienka jak igła i mocna jak miecz wikingów. Pod rączką piękną i zdobioną, uśpiona czeka na moment, kiedy będzie potrzebna. Pan Parasol rzucił się błyskawicznie w dół niesiony Wiatrem, który nieustannie rozwiewał dym wydobywający się w ogromnych ilościach z ust Z. K.
Na polanie zrobiło się ciemno, ciemność gęstniała w mgnieniu oka. W tej gęstości Pan Parasol połyskiwał wydobytą szpadą. Gwałtowny Wiatr otoczył go ochronną kulą. Pan Parasol wiedział, że ma tylko jedną szansę, by uratować Dziewczyny. Miał świadomość, że jest źle, bardzo źle... Pojawiło się zwątpienie. Takie malutkie, wręcz niezauważalne, gdzieś głęboko w myślach, nie do końca uświadomione. Nie popadaj w zwątpienie – ta myśl przeszyła jego umysł jak błyskawica. A więc tak chcesz to załatwić? – w sercu Pana Parasola po raz pierwszy od wielu lat obudził się gniew. Prawdziwy mocny gniew, nie złość, nie niezadowolenie, zdenerwowanie czy rozdrażnienie. Gniew jak ogień rozpalił jego serce i oczyścił umysł z wątpliwości. Oczy rozbłysły, twarz stężała w podjętym postanowieniu. Z wysoko uniesioną szpadą naparł wprost na Z. K., która stała z uniesionymi do góry rękoma jak konary starego, uschniętego drzewa. Szybkim, zwinnym ruchem przyskoczył, przeniósł ciężar na lewą nogę, wychylił się do tyłu lekko skręcając biodra i z całej siły ciął zastygłą postać Z. K. poniżej tego, co kiedyś stanowiło głowę. Dziki wrzask wyrwał się z piersi Pana Parasola dodając cięciu dodatkowej siły. Niby-głowa potoczyła się po polanie. Z miejsca cięcia wypłynął ciemny płyn zalewając resztę postaci i rozpuszczając ją. W jej wnętrzu trwała burza. Pioruny błyskały raz po raz, głuche grzmoty dudniły. Pan Parasol ciężko dysząc stał ze zmierzwionymi włosami i uniesioną, gotową do ataku szpadą. Jego serce łomotało jak oszalałe. Po chwili ciemność na polanie zaczęła się przecierać. Z. K. spróchniała i rozsypała się po polanie, a Wiatr rozniósł jej proch na wszystkie strony świata. Pan Parasol opuścił szpadę dopiero wtedy, gdy na polanie zrobiło się na tyle jasno, że zobaczył swoje Dziewczyny zamknięte w bańkach. Bańki nie były już przejrzyste, wyglądały jak wielkie jaja, chropowate i nakrapiane. Jedno z jaj zaczęło się kołysać. Pan Parasol podszedł do jaja i położył na nim dłoń. Z zewnątrz jajo okazało się kruche, lecz pod dotykiem dłoni zaczęło się rozsypywać jak piasek. Ze środka, powoli, prostując się i odruchowo układając włosy, wyszła Karolina. Wyglądała na zaspaną i zdezorientowaną. Stanęła na polanie i rozglądała się wokoło z rozchylonymi ustami i oczami wielkości podkładek pod szklanki.
- Co to? – wymamrotała niepewnie. - Jak to? Miałam taki sen... – spojrzała na Pana Parasola a jej twarz rozjaśnił uśmiech. Szybkim krokiem podeszła do niego i zarzuciwszy ręce na szyję, wtuliła się w tatę najmocniej jak umiała. Cicho płakała z ulgi i radości na wspomnienia strachu, który jeszcze przed chwilą czuła. Pan Parasol otulił ją ramionami i przycisnął do piersi. Drugie jajo zakołysał się i trzecie. Chwycił Karolinę za rękę i podeszli do jaj. Pan Parasol położył dłoń na tym, które kołysało się bliżej niego i skinieniem głowy dał znak Karolinie, żeby zrobiła to samo z jajem obok niej. Karolina położyła dłoń na jaju. Jaja rozsypały się a ze środka wyszły zaspane i zdezorientowane Dziewczyny, Małgosia i Lidia.
Rozejrzały się dokoła i obie marszcząc małe noski zaczęły cicho płakać. Stanęli Wszyscy razem tuląc się do siebie wzajemnie. Trwali tak razem jakiś czas a chmury płynęły po niebie, promienie słońca tańczyły pomiędzy chmurami, Wiatr wiał.


- Mama? - Lidia pociągając nosem odsunęła się od reszty i rozglądała po polanie w poszukiwaniu Mamy. Tata spojrzał na Karolinę i skinął głową. Karolina już wiedziała, wzięła za rękę Małgosię i podeszły do Lidii. Jej mała pulchna dłoń ścisnęła dłoń Małgosi. Tata chwycił za rękę Karolinę i razem podeszli do ostatniego jaja. Jajo jakby wiedziało zakołysało się lekko. Stanęli do koła i położyli dłonie na chropowatej powierzchni. Jajo rozsypało się. W środku stała uśmiechnięta Mam, która wcale nie wyglądała na zaspana ani zdezorientowaną. Podeszła do Dziewczyn i każdą pogłaskała po głowie uśmiechając się przy tym promiennym uśmiechem. Stanęła przed Tatą - małą dłonią pogładziła go po policzku, poprawiła zmierzwione włosy. Stali tak i uśmiechali się do siebie i przez jedna małą chwilę byli tylko Oni.
Tata pochylił się nad Mamą i pocałował ją opowiadając pocałunkiem wszystko co się wydarzyło i co czuł. Dziewczyny zaczęły chichotać. Lidia natychmiast podbiegła żeby też się przytulić, Karolina przewracała oczami i robiła głupie miny, a Małgosia podeszła i objęła Mamę i Tatę swoimi szczupłymi ramionami. Pan Parasol uniósł głowę, spojrzał w niebo.
- Dziękuję - wyszeptał. Wiatr powiał silniej, drzewa zaszumiały.
Czas wracać - pomyślał i nie wiedział czy ta myśl była z niego czy nie.
Ścisnął raz jeszcze wszystkie Dziewczyny razem, aż zapiszczały radośnie. Odszedł kilka kroków i rozłożył ramiona na całą swoją objętość tak żeby cała czwórka mieściła się wygodnie pomiędzy nimi. Dziewczyny trochę zdziwione jedna po drugiej pozwalały się ulokować w tych objęciach.

Wiatr powiał silniej i silniej obejmując na powrót Pana Parasola. Poderwał Go razem z Dziewczynami do góry wysoko. Zakołysał i polecieli w drogę powrotną. Z ich oczu znikała po woli polana, później las. Z serc znikały resztki smutku, lęku. Lecieli wysoko ponad budynkami wyglądającymi jak zabawki, ponad ludźmi malutkimi jak mrówki. Dziewczyny łykając powietrze ze śmiechem pokazywały sobie różne rzeczy w dole.

Pan Parasol odpoczywał, bo są takie zajęcia, które nie męczą Parasoli, które są dla nich zwyczajne. Taką sprawą jest osłanianie.





Dziękujemy :)